Skip to main content


© The Gospo’s

Historie z drogiPodróż Dookoła Świata

Ale na Jawie jest smacznie! Yogyakarta

By 13 maja, 201715 komentarzy
Ale na Jawie jest smacznie! Yogyakarta

Kokosowe mleko w połączeniu z pędzącymi skuterami. Zapach świeżego imbiru i tupot końskich kopyt. Troszeczkę chili i stragany z miejscowymi wyrobami. Dużo słodkości, cukru palmowego. Trochę pędu miasta, ale tylko trochę. Do tego ryż z pobliskiej uprawy. Spokój. Chrupiące warzywa i uśmiechnięci ludzie. A na koniec lokalna kawa i nowi przyjaciele. Taka właśnie jest Yogyakarta. Wyjątkowo pyszna. Pozwalająca delektować się tym, co ma do zaoferowania. Przyjazna i otwarta.

Yogyakarta podczas samotnej podróży dookoła świata 2012/2013. Tajlandia – Malezja – Indonezja – Australia – Nowa Zelandia – Polinezja Francuska – Chile – Peru – Kuba – Meksyk. 

Wspomnienia z Yogyakarty

Z mega zatłoczonej Jakarty przemieszczam się samolotem w ekspresowym tempie do Yogyakarty. Nazwa może podobna, ale miasto kompletnie inne. Adis, koleżanka z Jakarty właśnie, daje znać swoim znajomym z Yogyakarty, że przylatuję. Mają czekać na mnie na lotnisku. Jestem szczęściarą. Faktycznie czekają. Fra i jej chłopak Gas. Wyglądają na uradowanych moją wizytą, uśmiech nie schodzi z ich twarzy. Idziemy w stronę parkingu, ale mówią że musimy chwilę poczekać. Oni są na skuterze, a zaraz przyjedzie ich kolega na drugim i mnie zabierze. Zabierze mnie i mój plecak? Ha ha. No ciekawe… Chwila wydłuża się do godziny, aż w końcu przybywa don juan na starej, kultowej Vespie. Lekko rozwiany włos, hipisowski wygląd i totalny luz – oto cały Dekson. Wrzuca mój plecak przed siebie, mnie za siebie i ruszamy! Ruch jest umiarkowany, zagęszcza się tylko w okolicy skrzyżowań, mkniemy między samochodami i w ciągu 30 minut docieramy do centrum. Malioboro – główna ulica miasta. Po dwóch nieudanych próbach znajdujemy wreszcie nocleg dla mnie całkiem niedaleko, 200 000 IPR, czyli jakieś 60 zł. Pokój z łazienką, ciepłą wodą i klimą, a rano śniadanie. Wypas. Ruch w Yogyakarcie jest nieco wzburzony, bo zbliża się długi weekend więc na drzwiach wielu noclegowni wisi kartka “FULL”. Zostawiamy mój plecak i jedziemy dalej do pobliskiej hiszpańskiej knajpy – “Me casa, tu casa”. To urokliwe miejsce, która założyła mieszkająca tu kiedyś hiszpanka. Indonezyjskie jedzonko całkiem smaczne: kurczak z ryżem, nieco ostry, ale z wyczuwalną nutką mleka kokosowego. Do tego gorący napój z imbirem na mój nieustający kaszel. Dania hiszpańskie natomiast są dość zabawne. Zamiast nachosów do guacamoli na przykład podają chipsy krewetkowe. Hi   hi. Śmiesznie. Co kraj to obyczaj. Fra, Gas i Dekson studiują w Yogyakarcie. To generalnie miasto studenckie. Dużo tu dobrych uniwersytetów, a do tego większy spokój niż w stolicy. Indonezyjczycy, ale też przybysze z zagranicy zdobywają wykształcenie właśnie tu. W mieście jest też sporo artystów, można kupić dzieła sztuki, czy obejrzeć kabaret, posłuchać dobrej muzyki. Moi nowi znajomi skończyli już studia, ale oddalają jak mogą oddanie pracy pisemnej. Nie chcą stąd wyjeżdżać. Dlaczego? Bo Yogyakarta pozwala im na bycie beztroskim.

Wieczorem mamy iść do baru. O 20:00 przyjeżdża po mnie Fra, bo Dekson znowu się spóźnia… To jest już chyba w jego naturze. Jedziemy do włoskiej lodziarni. Lody włoskie nie są, ale smaczne. No i poznaję brata Fra, koleżankę Fra oraz kolegę – Jogiego. Jogi wyczuwa delikatnie grunt i lekko wycofany mówi, że oglądał dokument BBC “Stadiony nienawiści” i czy w Polsce tak na prawdę jest? Jest? Mi się wydaje, że nie jest. Wszędzie są świry, piłkarscy kibice, którzy leją się dla przyjemności. W Polsce też są. Ale podczas Euro 2012, oprócz kilku wpadek było fajnie i spokojnie. Okazuje się, że Jogi zna więcej polskich piłkarzy niż ja. Począwszy od Bońka, Lato, Deynę, przez Boruca, Jerzego Dudka, po Roberta Lewandowskiego oczywiście. Oglądał mecze polskiej reprezentacji w czasie mistrzostw, bo w Indonezji praktycznie wszystkie mecze są transmitowane na darmowych kanałach. Tak tak. Za darmo. No i jest fanem polskiej piłki, ale tej sprzed lat. Fra mówi z uśmiechem, że też zna takiego jednego Polaka. Pytam kogo? Kowalskiego. Kowalskiego?! “Tak, Kowalskiego” odpowiada wyjątkowo rozradowana. Kowalskiego – pingwina z Madagaskaru. Na pewno znacie tę bajkę. Zawsze myślałam, że on się nazywa Kowalski tylko w polskim tłumaczeniu, a tu się okazuje że na całym świecie. Cwaniaczek Kowalski znany w Indonezji. To dobre. Nieco większą grupą ruszamy do baru i okazuje się, że wszyscy poza 16-letnim bratem Fra, zamawiają herbatę. Najmłodszy bierze oczywiście piwo, a ja po raz kolejny imbirowy napój. Tutejsi studenci rzadko piją. Za to palą niezliczoną liczbę papierosów. Wszyscy bez wyjątku. Palą wszędzie, bo wszędzie można. Nie wyobrażają sobie życia bez papierosów, które nadal są tu tanie.  Wieczór upływa nam na przemiłych rozmowach o Polsce i Indonezji. I tym sposobem dochodzi 23:00, więc pora coś zjeść. Ruszamy w miasto i po jakiś 20 minutach dojeżdżamy na miejsce. Poruszanie się po Yogyakarcie bywa trudne, czasem trzeba jechać na około, bo sporo tu jednokierunkowych uliczek, ale w porównaniu do Jakarty to tzw. pikuś. No dobra, nie o tym. O jedzeniu miało być. Zatrzymujemy się na ulicy. Na chodniku leżą rozłożone maty, a obok stoi kuchnia-wózek i michy pełne… czegoś. Szefowa kuchni z wielką gracją, ręką, nakłada na nasze talerze wyjątkową mieszankę. Jest ryż, kurczak, tofu, tempe, czyli kuzyn tofu, mini jajka, coś zielonego, jakaś fasola chyba i coś chrupiącego. Wszystko polane sosem. To podobno najlepszy Gudeg w mieście, a cała magia polega na nakładaniu ręką. Wtedy smakuje wyjątkowo. Gudeg jest typowym jawajskim daniem i jest pyszny! To dziwna mieszanka, ale wszystkie smaki uzupełniają się w idealny sposób. Jest bardziej słodko niż ostro. Jest trochę kokosowo, trochę nie wiem jak, ale jest smacznie. Jestem zachwycona i teraz mogę iść spać…

Rano robię małą rundkę po Malioboro. Można tu kupić batik i ubrania z batiku wytwarzane. Batik to materiał pochodzący z Jawy właśnie. Mimo, że w Malezji mówią, że pochodzi z Malezji… Można kupić plecione bransoletki, drewniane maski i rzeźby i trochę turystycznego kiczu oczywiście też. Ale można znaleźć fajne, prawdziwie lokalne pamiątki za nieduże pieniądze. Dochodzi południe. Fra przyjeżdża po mnie na skuterze. Była właśnie na uniwersytecie załatwiać, jakieś sprawy związane z obroną. Jedziemy po chłopaków, do miejsca gdzie mieszkają, czyli to tzw.”kostu”. “Kosty” to takie pokoiki, które wynajmują studenci, niedrogie i rozsiane po całym mieście. Do naszej grupy dołącza Balijczyk, którego nazywam Przewodnikiem. Wie dużo o historii i o kulturze, nie tylko indonezyjskiej. Więc podsumowując nasz aktualny skład: są dwie dziewczyny i czterech chłopaków. Tym razem jadę z Jogim. Docieramy na przedmieścia i zatrzymujemy się w knajpce prowadzonej przez… Drag queen! Drag queen o imieniu Raminten. Tak też nazywa się to miejsce – Warung Raminten. Jest urokliwe i bardzo, bardzo spokojne. Można się tu zrelaksować na maksa. I wypić pyszne kokosowe napoje z różowy sokiem. Mniam! Raminten jest lokalnym artystą, ma dwie knajpki w Yogyakarcie i generalnie wszystko czego się dotknie jest sukcesem. Miejscowi mówią, że podpisał pakt z diabłem. Podpisał, czy nie, miejsce jest naprawdę wyjątkowe. I tak właśnie spędzają całe dnie studenci w Yogyakrcie. Wieczorami oglądają filmy, a w ciągu dnia przesiadują w knajpkach i barach. Lenią się i korzystają z tego, że nie muszą jeszcze pracować. Cieszą się swoim towarzystwem, cieszą się wolnym czasem, ale w związku z moją obecnością czują się zobligowani, że zrobić coś więcej. Zupełnie niepotrzebnie jest mi tu dobrze.

Po kilku godzinach ruszamy dalej, na wulkan. Kolega wulkan wybuchł dwa lata temu i spowodował dość sporą masakrę na swoim zboczach. Krajobraz jest nieco księżycowy, chociaż widać, że zieleń zaczyna odżywać, no i że wulkan staje się turystyczną atrakcją. Wspinamy się i docieramy do pozostałości po wiosce. To tu mieszkał tzw. “patron góry”, miejscowy szaman-guru, który zginął podczas modlitwy spalony gorącą chmurą, czyli tzw. “pierdem przed wybuchem”. Zginął nie tylko on. Mieszkańcy wierzyli, że szaman-guru uchroni ich przed zagładą. Nie uchronił. Zginęli razem z nim. I zginęli też ci, którzy szaman-guru starali się namówić do ucieczki. A potem przyszła lawa i wszystko zalała. Wulkan nadal jest czynny i co dwa, albo cztery lata daje o sobie znać. Na szczęście rzadko stwarza poważne zagrożenie. Systemy ostrzegawcze w Indonezji działają całkiem sprawnie, no tylko ludzie czasem nie dają sobie pomóc… Z różnych powodów. Czasem może po prostu nie zrozumiałych dla nas.

Wycieczka krajoznawcza jest nieco męcząca. Zgłodnieliśmy, więc pora na kolację. Dziś Szanowni Państwo lokalny “szwedzki stół”. Rządzą zielone kuleczki z kokosem i cukrem palmowym, zwane “klepon”. Słodkie, pękają w ustach i wylewa się z nich delikatny sos. Och, co to jest za smak! Potem ‘sticky rice”, czyli słodziutki ryż zawinięty w liść bananowca. Mniam. I ryż w naleśnikach. I jawajska galaretka. Wszystko słodkie. I takie dobre, że aż trudno to opisać! A do tego tanie. Jesteśmy w okolicach pałacu Sułtana. Jedziemy na plac, gdzie rosną dwa ogromne drzewa! Miejscowi przychodzą tu, bo te drzewa kryją w sobie jakąś magię. Trzeba zawiązać oczy i spróbować przejść pomiędzy nimi. Jak się uda, to twoje marzenia się spełnią. Niby nic trudnego. Gas przewiązuje oczy bandamą, staje dokładnie nie wprost przejścia między drzewami i idzie. Ale po chwili skręca w lewo. Nie wiadomo czemu. Przecież to taka prosta droga, wystarczy iść przed siebie! A jednak… Coś tu jest takiego, jakaś siła, jakaś energia, która sprawia, że skręcasz i nawet o tym nie wiesz. Coś niesamowitego! Mi brakuje odwagi. Jak przejdę spełnią się moje marzenia, a jak nie…? Co wtedy? Nie idę. I dziś żałuję. Będę musiała kiedyś wrócić na ten plac i spróbować.

Dziś jest mój ostatni dzień w Yogyakarcie. Pora ruszać na Bali. Będzie mi smutno zostawiać to miasto. Naprawdę spędziłam tu cudowny czas z Fra, Gasem, Deksonem, Jogim i Przewodnikiem! Przez dwa dni zdążyłam się do nich przywiązać, zaprzyjaźnić się z nimi, a teraz trzeba jechać dalej. Ech… Korzystając z ostatnich wspólnych godzin idziemy coś zjeść. Cóż innego moglibyśmy robić? Czas na mięsne kulki z makaron, zalane zupą przypominającą nasz polski rosół. Rewelacja! A potem kawa z pobliskich plantacji i szczypta lenistwa. Jest mi bosko… Siedzimy w malutkiej kawiarni dla studentów. Fra i chłopaki potrafią tu spędzać całe dnie. Wcale im się nie dziwię. Co zamierzają robić moi przyjaciele, jak wreszcie skończą studia? Wspólna przyszłość Fra i Gasa stoi pod znakiem zapytania. Ona jest muzułmanką, on wyznawcą hinduizmu. Te dwie religie nie mogą się legalnie połączyć… Ktoś z nich będzie musiał zrezygnować ze swojej, ale wtedy zostanie wykluczony z rodziny. Fra i Gas starają się na razie o tym nie myśleć. Mówią, że życie zdecyduje, jak mają potoczyć się ich losy. Póki co Fra marzy o kontynuacji studiów w…. W Rosji! A Gas chciałby pracować w jakieś firmie zajmującej się produkcją skuterów. Jogi, jak na razie jest dziennikarzem sportowym. Z grupą znajomych pisze bloga i bierze udział w sportowych dyskusjach. Dekson jest błękitnym ptakiem. A Przewodnik moim zdaniem powinien zająć się byciem przewodnikiem. Wszyscy się boją jednego. Jeśli chcą mieć dobrą pracę to powinni jechać do Jakarty, a żadne z nich nie chce tam zamieszkać…

Mamy jeszcze kilka godzin do mojego samolotu, więc jedziemy w okolice Pałacu Sułtana. Przez mur oglądamy zamknięte już sułtańskie baseny, gdzie kąpały się żony Sułtana właśnie. Łazimy podziemnymi korytarzami, siedzimy na zgliszczach zamku, wokół dzieci grają w piłkę, artysta maluje batik, matka rozwiesza pranie. Normalne życie tutejszych mieszkańców.

A ja muszę lecieć. Więc się żegnam i wierzę, że kiedyś jeszcze się spotkamy. Ruszam na Bali, gdzie już niedługo spotkam się z towarzyszką mojej podróży na najbliższe dwa tygodnie. Ale zawsze słuchając zespołu Noah Band, będę myślała o Yogyakarcie.

Zdjęcia będą za jakiś czas. Wybaczcie, ale internet w Indonezji trochę kuleje. Generalnie droga tego wpisu była długa. Powstał na plaży, przez dwa dni nie udało mi się go załadować, mailem poleciał do Polski i trafił na stronę przez Milanówek. Pati – dzięki za pomoc. I buziaki dla Was wszystkich z Gili Meno!

Kliknij i czytaj kolejną część relacji z podróży dookoła świata! 

Więcej o podróży dookoła świata znajdziesz tutaj.

Jeśli podobała Ci się ta opowieść – zostaw komentarz, albo przekaż dalej! Będzie mi bardzo miło. Dziękuję! Julia.

15 komentarzy

  • emiwdrodze pisze:

    mi się żadna z chyba pięciu prób przejścia między drzewami banyan na alun-alun (tak się ten plac nazywa) nie udała… Zawsze mnie znosi na prawo!

    A do Ramintena też mam sentyment- poznałam tam mojego chłopaka 🙂

  • tusia pisze:

    ej! troche nie kumam- niby nie można na narciarza, a “Lebin Sopan” na zdjęciu to promuje!? 🙂
    Gdzie jesteś? i jak jest? :*

  • Danuta Sokolowska pisze:

    Martwiłam się Twim milczeniem;dobrze,że znów “nadajesz”.Odpocznij “troszku”na bali.Już domowa ciotka Danuta

  • YOGA CH pisze:

    Hi Julia, it’s me, Yoga. Somehow it’s fun to read About Yogyakarta from your point of view. I’m glad to know that you write good things about your days here in YK. I hope that won’t. Be our only meeting and someday we can meet again. Cheers. : D

  • Marianna pisze:

    Mieszkam w Indonezji już od jakiegoś czasu i byłam w Yogyakarcie, kiedy w 2010 roku wybuchł wulkan Merapi.

    W wyniku jak to napisałaś wybuchu “kolegi wulkana” śmierć poniosło w owej “dość sporej masakrze” 353 osób, ponad 350 tysięcy zostało ewakuowanych. Pyły wulkaniczne przykryły całe miasto i okoliczne wsie oraz dotarły na wybrzeże.
    Strażnik Merapi, Mbah Maridjan zginął w wyniku lawiny piroklastycznej (http://pl.wikipedia.org/wiki/Lawina_piroklastyczna) a nazywanie tego śmiercią od “pierdu przed wybuchem” świadczy o całkowitym braku szacunku i zrozumienia roli, jaką spełniał. Strażnik nie może uciec/opuścić wulkanu w momencie wybuchu. Tak samo postąpił podczas poprzedniej erupcji w 2006 roku, a jego heroiczna postawa sprawiła że stał się ikoną. Powszechnie wierzono, że może rozmawiać z duchami zamieszkującymi wulkan, który jest uznawany w tradycji jawajskiej za świętą górę. Więcej można przeczytać tutaj: http://en.wikipedia.org/wiki/Mbah_Maridjan

    Czytam Twojego bloga od początku, zwłaszcza że piszesz o miejscach, w których w większości dłużej lub krócej byłam. Lubie Twój pozytywny stosunek do miejsc i do ludzi. Niemniej życzyłabym Ci więcej szacunku dla opisów poważniejszych wydarzeń. Niestety w 2 dni nie da się poznać i zrozumieć ani miasta, ani tradycji, ani historii, ani kultury.

    życzę udanego pobytu na Gili i dalszej wyprawy oraz serdecznie pozdrawiam 🙂

    • wherisjuli pisze:

      Marianno, to co napisałaś jest super. Więc jeśli ktoś chce się zapoznać to polecam linki! Ale… Mój zamysł był taki, żeby “spłaszczyć” trochę temat, bo nie o tym miało być. Pamiętaj proszę, że to co piszę to nie jest przewodnik, tylko bardzo osobista ocena, opis świata, poparty tym, co widzę i tym co mówią mi ludzie. Mało tu historii, sprawdzonych gdziekolwiek danych. A stwierdzenia “kolega wulkan” itd. mają jedynie być obrazowe, a nie świadczące o braku szacunku do czegokolwiek, albo kogokolwiek. Absolutnie nie tak miało być! Ale cieszę się, że napisałaś ten komentarz. Jest dla mnie bardzo ważny i czegoś uczy. I cieszę się, że śledzisz bloga. Czekam na kolejne komentarze! I serdecznie pozdrawiam z Gili Air.

  • AgaiRafał pisze:

    “Kowalski” kto by pomyślał hihihi. Pozdrowionka

  • Karolina pisze:

    pięknie ! ile tu uśmiechu !

  • Gosia pisze:

    Więcej takich pozytywnych wpisów proszę! 😉 Oby Bali okazało się dla Ciebie równie cudowne i radosne 🙂

  • Pati pisze:

    nie ma za co :*

Leave a Reply