Wyjazd w Australii był ich wielkim marzeniem, które zdecydowali się zrealizować w trakcie podróży poślubnej. W Krainie Kangurów byli niecałe dwa tygodnie, przejechali długie kilometry, odwiedzili największe miasta i cudowne, ciche miejsca. Byli w Sydney, Melbourne, Canberze, Brisbane czy na Lady Musgrave Island. Tak tą podróż wspomina Karolina…
Kiedy i na jak długo byliście w Australii?
Australia zawsze była na liście marzeń, najpierw tych osobnych, a później wspólnych, więc kiedy decydowaliśmy się na wyjazd od razu po ślubie, wiedzieliśmy, że to Australia będzie naszym celem. Do Australii przylecieliśmy we wrześniu 2018 roku na 11 dni i był to nasz miesiąc miodowy.
Jak wyglądała trasa Waszej podróży?
Nasza trasa jak na 11 dni była bardzo ambitna, bo przejechaliśmy w sumie ponad 3000 km.
Przylecieliśmy do Melbourne i po odebraniu samochodu z wypożyczalni na lotnisku musieliśmy dostać się do centrum miasta, do naszego hotelu.
To był ten moment, w którym musieliśmy zmierzyć się z jazdą samochodem po lewej stronie i kierownicą po prawej.
Bardzo ważna lekcja dla wszystkich, rozpoczynających przygodę z ruchem lewostronnym: pamiętajcie, że wycieraczki włącza się tam, gdzie u nas kierunkowskazy i odwrotnie (zazwyczaj)! Dodatkowym utrudnieniem w samym Melbourne może być fakt, że na niektórych skrzyżowaniach, żeby skręcić w prawo, trzeba być na lewym, zewnętrznym pasie (komentarz Julii: taki skręt nazywa się hook turn i pozwala na bezkolizyjne manewry na skrzyżowaniach, gdzie przejeżdżają tramwaje).
Tutaj też mała rada dla pasażerów — nie musicie się przesuwać na środek samochodu; naprawdę nie uderzycie lewym bokiem w barierkę czy inny samochód i naprawdę nie musicie krzyczeć, że zginiecie.
Wieczór w Melbourne spędziliśmy, jedząc i spacerując wzdłuż rzeki Yarra. Niesamowitą panoramę miasta można podziwiać właściwie z obydwu brzegów. Miasto w ogóle ma swój niepowtarzalny urok, architektura trochę sugeruje wpływy europejskie, ale wyczuwalna jest też ogromna przestrzeń i wielkość miasta, widać, że to jednak inny świat. Następnego dnia, przeszliśmy brzegiem rzeki, żeby zobaczyć, jak miasto wygląda za dnia i nie rozczarowaliśmy się. Wypiliśmy pierwszą „flat white” w Australii i ruszyliśmy w kierunku ogrodów Królowej Wiktorii.
Potem ruszyliśmy w drogę do Lakes Entrance — to była nasza kolejna baza noclegowa. Do Lakes Entrance dojechaliśmy wieczorem. Na miejscu okazało się, że zamiast pokoju dostaliśmy do dyspozycji piękny domek letniskowy z widokiem na ocean i z ogromną wanną z hydromasażem na środku pokoju, żeby podziwiać panoramę. Wszystko zapowiadało się fantastycznie. Niestety w nocy temperatura spadła do 4 stopni, a mały kaloryferek nie był w stanie ogrzać nawet powietrza wokół siebie a co dopiero całego domku. Spaliśmy w długich dresowych spodniach i bluzach z kapturem, a o kąpieli w wannie nawet nie pomyślałam. W dodatku o godzinie 5 rano COŚ z pazurami wdrapało się na dach i zaczęło drapać w sufit. Mąż uspokajał, że to zwykły kot, ale ja wiem, że to zwierzę próbowało się dostać do nas, żeby nas zabić. Nie wiem jak, ale jakoś dotrwałam do rana mimo świadomości, że dokładnie nade mną ta krwiożercza bestia czeka na moment, żeby dostać się do środka. Oczywiście rano nie było śladu po żadnym zwierzęciu. Nie licząc kota na tarasie (komentarz Julii: ten zwierzak to zapewne niegroźny possum, często w nocy buszują na dach i w śmietnikach).
Sama miejscowość okazała się dość sennym portowym miasteczkiem, które w sezonie tętni życiem, ale na początku września trafiliśmy na jedną otwartą restaurację i grupę seniorów, którzy spacerowali wzdłuż głównej ulicy. Zjedliśmy za to świeżą rybkę i kalmary popijając regionalnym piwem. Pycha!
Kolejnym miastem, które chcieliśmy zobaczyć była Canberra. Stolica nie zrobiła na nas najlepszego wrażenia, może przez to, że kiedy dojechaliśmy do centrum, było już właściwie ciemno i zimno, a ja byłam niewyspana po nocy z gryzoniem na dachu. Ale blisko naszego hotelu po raz pierwszy mieliśmy okazję zobaczyć kangury, stojące całą gromadą między drzewami. Niesamowita frajda.
Następnego dnia wyruszyliśmy wcześnie rano, bo chcieliśmy jak najwięcej czasu poświęcić na Blue Mountains. Dużo czytaliśmy na temat Gór Błękitnych, widzieliśmy wiele zdjęć i na wszystkich możliwych listach must-see zawsze plasowały się gdzieś w czołówce. Po dotarciu do Katoomby wiedzieliśmy, że będzie świetnie. Miasteczko wyglądało jak żywcem wyjęte ze scenerii westernu, naprawdę ma klimat. Przemieściliśmy się w stronę głównej atrakcji, czyli formacji skalnej Trzy Siostry. Niesamowity punkt widokowy Echo Point przy głównym parkingu daje możliwość uchwycenia całej panoramy. Trzy Siostry prezentowały się okazale, ale największą frajdę sprawiły nam spacery po szlakach — miejscami było dość niebezpiecznie, szczególnie dla osób z lękiem wysokości. Mimo silnego wiatru weszliśmy nawet na tzw. Honeymoon Bridge, czyli kładkę prowadzącą nad przepaścią ze szlaku pod same Siostry. W Górach Błękitnych warto spędzić tutaj przynajmniej dwa dni. My żałujemy, że nie załapaliśmy się już na przejazd kolejką linową, z której widoki muszą być super. Szybko poszliśmy spać, bo wiedzieliśmy, że nazajutrz czeka nas męcząca 7-godzinna jazda samochodem.
Pierwszym przystankiem w drodze do Coffs Harbour był Port Macquarie i latarnia morska. Mimo bardzo silnego wiatru, takiego, że trudno było ustać, widok z klifu przy latarni na ocean był po prostu niesamowity. Ogromne fale, piękne plaże w dole i bujna roślinność dokoła, rzucały nieco światła na to, co nas czekało dalej na północ. Warto zrobić szybkie kółko schodząc z latarni morskiej na plażę i wdrapać się na kolejne wzniesienie w głąb lądu. Latające nad głowami kolorowe papugi to raczej niecodzienny widok.
Ruszyliśmy dalej drogą wzdłuż wybrzeża Pacyfiku, aż dotarliśmy do Coffs Harbour. Wieczorem jeszcze mocno wiało, ale rano nadrobiliśmy spacerem po plaży i wyjechaliśmy w drogę do Brisbane.
Przystanek zrobiliśmy w Byron Bay. Tam — kolejna latarnia morska i najdalej wysunięty na wschód krańcu Australii.
Nasz hotel w Brisbane był w super lokalizacji zwanej Kangaroo Point. Niestety nazwa jest myląca i nie było tam żadnych kangurów, za to na wysokich klifach nad rzeką Brisbane rozpościera się niesamowita panorama miasta. Nieważne czy przechadzasz się klifem, czy kilkanaście metrów niżej nad samą rzeką, miasto wygląda fenomenalnie. Przepłynęliśmy promem na drugi brzeg i przeszliśmy ulicami, podziwiając budynki w stylu kolonialnym, nad którymi górują nowoczesne wieżowce. Doszliśmy do ogrodu botanicznego, który wtopiony w centrum miasta, tworzy swego rodzaju zieloną oazę. Idąc dalej, minęliśmy robiący ogromne wrażenie ośrodek uniwersytecki i przeszliśmy Goodwill Bridge na drugą stronę rzeki, na South Bank. Jest to raj dla ludzi takich jak ja, czyli ciągle głodnych. Ogromny wybór restauracji z kuchnią z całego świata! Zdecydowaliśmy się na grecki street food. Niebo w gębie.
Wstaliśmy rano ze świadomością, że to będzie jeden z lepszych dni w naszym życiu (no dobra, moim życiu). To był ten dzień, w którym miałam trzymać koalę na rękach! Wyobrażałam sobie tę chwilę już tyle razy, że praktycznie przeanalizowałam każdy scenariusz, nawet taki, że koala w szale rzuci się mi na twarz i podrapie pazurami… Dominowały jednak te wizje, w których wtula się we mnie swoją puszystą głową i razem tkwimy tak w uścisku dobre kilka minut. Do Lone Pine Koala Sanctuary dojechaliśmy w niecałe pół godziny. Byliśmy tam tuż po otwarciu, a już było sporo samochodów i autobusów z dziećmi. Oczywiście było wiele ciekawych zwierząt takich jak ogromne papugi, diabły tasmańskie, dziobaki czy wombaty, ale ja szukałam tylko boksów z koalami. I znalazłam. Za zdjęcie z koalą oczywiście trzeba dodatkowo zapłacić, ale pieniądze przeznaczane są na opiekę nad zwierzętami, badania i na eukaliptusy (park ma własną plantację eukaliptusów). Trzeba przyznać, że budzenie koali i ściąganie jej z drzewa, nie należy do najprzyjemniejszych widoków, jednak opiekunowie obchodzą się ze zwierzętami bardzo delikatnie i nie ma mowy, żeby ktoś inny wyciągał ręce do koali. Trzeba odpowiednio ułożyć dłonie i wtedy opiekun podaje ci małe futrzane zwierzę wielkości niemowlaka, układa jego łapki i główkę, żeby przede wszystkim koali było wygodnie i tak to jest ten moment na zdjęcia. Nikt nikogo nie pogania, wszystko dzieje się tak, że jest moment, żeby się przytulić i nacieszyć chwilą. Bardzo mi się podoba fakt, że mimo bardzo dużej ilości chętnych do zrobienia sobie pamiątkowej fotografii, wszystko było zorganizowane z wielką dbałością o zwierzęta — po kilku zdjęciach koala wraca na drzewo, a opiekun przynosi inne zwierzę.
W Lone Pine Kolala Sanctuary karmiliśmy także kangury – można kupić specjalną karmę i wejść na duży wybieg. Zwierzaki jedzą z ręki. Wybraliśmy się również na pokaz psów pasterskich, które do perfekcji opanowały polecenia i zapędzając owce do ciasnej zagrody.
Z Brisbane pojechaliśmy dalej na północ do miasteczka Noosa. To typowo turystyczna miejscowość nad brzegiem oceanu. My skupiliśmy się głównie na parku narodowym, w którym ponoć można spotkać koale na wolności. Niestety nie mieliśmy tyle szczęścia, za to spacer wzdłuż linii brzegowej z tropikalną roślinnością dokoła i przyjemną temperaturą był super.
Niestety szybko kończący się dzień zmusił nas do ruszenia dalej. Musieliśmy przejechać jeszcze około 4 godzin, żeby dotrzeć do hotelu. Jazda po zmroku nie należy do najprzyjemniejszych, tym bardziej, kiedy mijasz znaki „uwaga koale” lub „uwaga kangury” i wiesz, że najczęściej przechodzą one przez drogę właśnie tuż po zapadnięciu zmroku lub o świcie. Na szczęście nic takiego się nie wydarzyło (komentarz Julii: jeśli w Australii wypożyczacie auto lub kampera sprawdźcie dokładnie umowę; niektóre firmy zaznaczają, że nie można jeździć po zmroku i nie obowiązuje wtedy ubezpieczenie).
Do Bargary dojechaliśmy około 21:00. Zmęczeni padliśmy na łóżko i nastawiliśmy budziki na 6:00 rano, bo kolejnego dnia zaplanowaliśmy rejs statkiem na wyspę Lady Musgrave.
Zapakowaliśmy do torby rurki i maski, stroje kąpielowe i ręczniki i byliśmy gotowi do drogi. Jedyną rzeczą, o której zapomnieliśmy były leki na chorobę morską, którą mamy obydwoje, co nieco pokrzyżowało nasze plany na snorklowanie. Rejs zakończył się około godziny 17:00. Na lądzie poczuliśmy się nieco lepiej i jeszcze tego samego dnia zjedliśmy wielkie steki, popijając regionalnym piwkiem.
Następnego dnia wróciliśmy do Brisbane, gdzie oddawaliśmy samochód i przesiedliśmy się w samolot do Sydney.
Sydney było ostatnim etapem naszej podróży. Z przewodnikiem w ręku ruszyliśmy z Hyde Parku przez Macquarie Street do Ogrodu Botanicznego, skąd rozpościera się panorama na miasto, Operę i Sydney Harbour Bridge. Przeszliśmy dalej pod samą Operę, która robi naprawdę duże wrażenie. Nie tracąc czasu, wsiedliśmy na prom z Circular Quay i wyskoczyliśmy po drugiej stronie zatoki i prześlmy z powrotem ogromnym mostem.
Zwiedziliśmy historyczną dzielnicę The Rocks. Korzystając z pięknej pogody, postanowiliśmy znowu skorzystać z promu i popłynęliśmy na plażę w Manly. Chwila relaksu na plaży i w drodze powrotnej trafiliśmy na tani sklep z pamiątkami, gdzie zaopatrzyliśmy się w prezenty dla całej rodziny. Wróciliśmy obładowani do hotelu i po krótkim odpoczynku wybraliśmy się na wieczorny spacer po centrum.
Tak zakończyliśmy naszą przygodę w Australii, mimo napiętego planu udało nam się go zrealizować w stu procentach. Na pewno była to przygoda życia. Polecam absolutnie każdemu.
Z jakiej formy transportu i noclegów korzystaliście po drodze?
Wypożyczyliśmy samochód i nim przejechaliśmy większość trasy. Z Brisbane do Sydney przylecieliśmy samolotem. Zatrzymywaliśmy się w hotelach i B&B.
2 ulubione miejsca podróży, do których moglibyście wrócić?
Zdecydowanie Brisbane i Lone Pine Koala Sanctuary.
2 rzeczy, za które najbardziej polubiliście Australię
Za ludzi i przyrodę — niespotykana nigdzie indziej fauna (kangury, koale, kolczatki), ale też niesamowita roślinność. Dodatkowo fakt, że podczas naszego pobytu nie zobaczyliśmy ani jednego pająka czy węża, a naprawdę nie unikaliśmy chodzenia po lasach czy parkach, dodaje takiej pewności, że jest to miejsce, w którym można żyć, korzystając z tego wszystkiego, co dokoła.
2 rzeczy, które najbardziej Was zaskoczyły
Pierwsze kangury, jakie zobaczyliśmy w Australii to te przejechane leżące na poboczu… Ogrom tego zjawiska totalnie nas zaskoczył.
Drugim zaskoczeniem, tym razem pozytywnym, były na pewno znaki sugerujące kierowcom, żeby zatrzymali się, kiedy czują zmęczenie. Przejeżdżając przez Wiktorię, Nową Południową Walię i Queensland, natknęliśmy się na wiele znaków informujących o najbliższych „rest area” i sugerujących przynajmniej 15 minutową drzemkę lub takich, które podtrzymywały trzeźwość umysłu kierowców, grając z nimi w quiz: na jednym znaku było pytanie i informacja za ile kilometrów będzie można poznać odpowiedź. Świetna sprawa nie tylko dla samego kierowcy, ale też dla pasażera. Pomysł warty skopiowania, szczególnie w krajach gdzie tak jak w przypadku Australii, odległości pomiędzy miastami są gigantyczne, a krajobraz często monotonny.
Wakacje w Australii – rady dla wybierających się do Australii
Dla wszystkich chcących przyjechać do Australii na wiosnę, czyli we wrześniu, polecam zaopatrzyć się w ciepłe ubrania. Na południu kraju temperatury w ciągu dnia sięgają 15-25 stopni, jednak noce są naprawdę zimne – około 4 stopni (komentarz Julii: wiosna to świetny czas, żeby jechać na północ Australii). Dodatkowo pamiętajcie, że dzień jest krótki! Słońce zachodzi o godzinie 17:00 i o 18:00 jest już kompletnie ciemno. My ten fakt przeoczyliśmy i musieliśmy się po kilku dniach przestawić na pobudkę wcześnie rano, żeby dotrzeć w miejsce docelowe jeszcze, kiedy świeci słońce.
Co chcielibyście zobaczyć lub zrobić, jeśli kiedyś tu wrócicie?
Uluru było na liście marzeń, ale zabrakło czasu, więc na pewno ten kierunek byłby na pierwszym miejscu. Chcielibyśmy zobaczyć także więcej Wielkiej Rafy Koralowej. Fajnie byłoby również przejechać się Great Ocean Road.
Jak dostaliście się do Australii i jaki był koszt?
Do Australii przylecieliśmy z Berlina, liniami lotniczymi SCOOT z przesiadką w Singapurze. Lądowaliśmy w Melbourne, a wracaliśmy z Sydney również przez Singapur tymi samymi liniami. Bilety kupowaliśmy z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem w cenie około 3300zł od osoby.