Amerykanie są mistrzami marketingu i trzeba przyznać, że nieźle to sobie wymyślili. Przez lata pokazywali światu swój kraj w pięknym opakowaniu, opakowaniu budzącym zazdrość i nieodpartą chęć rozdarcia tego idealnego papieru.
Niedzielne poranki mojego dzieciństwa przesycone były oczekiwaniem nie tylko na Teleranek, ale także na familijny film zza oceanu. Film, w którym występują piękni ludzie, żyjący w pięknych miejscach. Ludzie, którzy do śniadania pijają sok ze świeżych pomarańczy, a ja pomarańcze jadałam raz w roku, na Święta. Apetyty podsycały dodatkowo seriale.
„Cudowne Lata”, czyli Ameryka lat sześćdziesiątych.
Wesoła „Pełna chata”.
I wreszcie „Beverly Hills 90250”, a plakat ze zdjęciem Dylana wisiał nad moim łóżkiem.
Do tego dochodzą już kultowe „ciocie z Ameryki” (przecież każdy chciał taką mieć), marzenie o wizie (przecież nie każdy mógł, ową dostać) i wizja życia w świecie, gdzie droga od pucybuta do milionera jest do przejścia, ot tak. Ten obraz podtrzymują hollywoodzkie produkcje i wiele ze współczesnych seriali. Stany Zjednoczone zawsze były o krok do przodu, a może nawet o dziesięć kroków. Wskazywały kierunki i trendy, dawały możliwości. Chciało się ich, pragnęło, bo w wyobraźni dziecka lat osiemdziesiątych, w mojej wyobraźni, były dokładnie takie, jak te przedstawiane w książkach i telewizji – kariera, wieczne uśmiechy i idealne domy na przedmieściach.
Był początek października. W San Francisco wylądowaliśmy jeszcze przed świtem, a w mieście byliśmy już około siódmej rano. Zadarłam głowę w zachwycie.
– Wow! Jestem w San Francisco! – westchnęłam pewnie na głos, bo to było jak spełnienie marzeń.
Między budynkami wypatrywałam sławnego mostu, ale zamiast mostu zobaczyłam namiot. Potem drugi, trzeci i piętnasty. Z zapachem miejskiego powietrza, mieszał się zapach marihuany i moczu. San Francisco budziło się do życia, niektórzy wypalali pierwszego jointa, a bezdomni zbierali się w ciemniejsze zaułki. Minęły nas przewoźne toalety i prysznice dla tych, którzy nie mają domu. Samochód z przyczepą zatrzymał się za rogiem, a pracownicy ruszyli wśród ludzi z mydłem i maszynkami do golenia, zachęcając do szybkiej kąpieli. Ktoś inny czyścił chodniki. Tuż obok salonu z najdroższymi torebkami, siedziała ładna dziewczyna, na oko w moim wieku. Jej nieco szalony wzrok spotkał się z moim, pewnie bardzo zdziwionym.
– Buu!
Szybko odwróciłam głowę w drugą stronę.
Znajomy odradził nam zatrzymywanie się okolicach centrum, gdzie można było znaleźć jedyne, w miarę tanie hotele, bo podobno wieczorami bywa niebezpiecznie. Skontaktował nas ze swoją koleżanką, która mieszka na przedmieściach i to tam zatrzymaliśmy się na noc. Dotarliśmy po zmroku, więc dopiero następnego dnia, gdy pociągiem wracaliśmy do centrum, mogłam przyjrzeć się okolicy. Przedmieścia nie miały nic wspólnego z obrazem w mojej wyobraźni, a atmosfera w wagonie była raczej mało przytulna. Nie chciałabym być tu sama.
Podobnie zresztą poczułam się w samym centrum Los Angeles. Zmęczeni staniem w wiecznych korkach (LA nie ma sobie chyba równych w tej kategorii), zjechaliśmy do downtown w poszukiwaniu znośnej kawy. Był środek dnia, poniedziałek, a centrum miasta świeciło pustkami.
– Gdzie jesteście? – zadzwonił do mnie stary kumpel, miejscowy, z którym mieliśmy zobaczyć się popołudniu. Gdy usłyszał, że pojechaliśmy na kawę do downtown, szybko skwitował – Julia, downtown to nie jest miejsce, gdzie powinni wybierać się turyści, a szczególnie drobne blondynki.
Faktycznie, okolica budziła swoisty niepokój, a my mieliśmy wrażenie, że jesteśmy jedynymi przyjezdnymi. Główna ulica miasta przywoływała wspomnienia z Mexico City. Kurczowo trzymałam plecak i dłoń Sama.
Wycieczka do Hollywood była dla mnie czymś wyjątkowo ekscytującym. Sama nie wiem czemu, może to właśnie przez te wszystkie filmy i seriale, a może przez wieloletnią pracę w telewizji, ale czułam szczery dreszczyk emocji. Pod nogami, w Alei Gwiazd, wypatrywałam znanych nazwisk, a w oddali, na wzgórzu, przewijał się sławny znak Hollywood. Gdy rozejrzałam się na boki, okazało się, że otacza mnie szereg wystaw seks shopów i badziewnych jadłodajni.
Wspomniany znajomy, scenarzysta i komik, zabrał nas na zakulisową wycieczkę po studiach Warner Bros.
– Właśnie tak Julia wyobrażała sobie Amerykę – podsumował Sam, gdy przechodziliśmy uliczką, stanowiącą scenografię przedmieść.
To było piękne miejsce, gdzie mogliby żyć piękni ludzie. Mogliby, gdy nie fakt, że domy nie były prawdziwe.
Tak, tak właśnie wyobrażałam sobie Amerykę. Wyobrażałam sobie kraj ze scenografii filmowej, gdzie życie toczy się wedle scenariusza i przeżyłam szok, bo nic się nie zgadzało. Stany Zjednoczone nie są już dziesięć kroków do przodu, a czasy „Wielkiej Ameryki” skończyły się pewnie, gdy ja byłam na etapie oglądania tych wszystkich seriali. Jakolwiek banalnie by to nie zabrzmiało, czuję się oszukana, bo Ameryka nie jest taka super.
Możecie powiedzieć, że jestem naiwna, albo czepialska, może. Może rzeczywiście powinnam się spodziewać czegoś innego, może wszystko sobie wyidealizowałam, może mieszkanie na australijskich przedmieściach podniosło moje wymagania? A może moje pierwsze wrażenia są słuszne? Może są to te strony, o których się nie mówi i nie czyta, bo po co rozdzierać ten idealny papier…? Może Oni po prostu wiedzą jak sprzedać Amerykę? Coś, gdzieś poszło nie tak…
Z naszej ostatniej podróży po Stanach mamy kilka cudownych wspomnień, ale myślę, że ubieranie wszystkiego w pozytywne opisy, prowadzi jedynie do rozczarowań i powstawania przekłamanych kadrów rzeczywistości. Czy dostrzeganie tylko dobrych stron naprawdę jest sposobem na życie?
P.S. Ten tekst nie ma nic wspólnego z obecną sytuacją w Stanach. To moje, subiektywne i szczere, spostrzeżenia z wyjazdu.
Hmmm… szczęśliwie życie pozwala mi na podróżowanie, co jest moją największą pasją. Dzielę ją z moim Mężem, który też jest wielką powsinogą. Podróżuję od zawsze, pierwszą pracę podjęłam tylko po to by mieć pieniądze na bilet lotniczy i przewodnik Pascala. Trochę w życiu widziałam i trudno mi zgodzić się z opinią, że Stany nie są super (słowo Ameryka jest nadużyciem). Podróżowałam wielokrotnie i nadal planuję wracać. Zjechałam wzdłuż i wszerz zachodnie i wschodnie wybrzeże, przede mną jeszcze stany centralne. Z każdej podróży przywoziłam dziesiątki “wielkich łał”, które wymazywały z pamięci wszelkie rozczarowania. Te oczywiście się zdarzają niezależnie od tego gdzie podróżujemy. Nauczyłam się jednak aby nigdzie nie zabierać ze sobą swoich oczekiwań i wyobrażeń o danym miejscu. To właśnie one prowadzą do rozczarowań. Właśnie dlatego nie leciałam do SF aby zobaczyć most we mgle tylko leciałam zobaczyć SF. Tu zjadłam najpyszniejszą w życiu zupę z owoców morza i wysłuchałam przepięknego “koncertu” ulicznego na dwa kubły, beczkę i kilka butelek. Spędziłam cudowny wieczór w knajpce na wodzie w Sausalito. Oczywiście spacerując po mieście mijałam różne budy i mroczne/śmierdzące zakamarki, w które strach wchodzić, ale to jest przecież nieodłączny element każdego miasta (i nie tylko). LA mi się nie podobało, miasto tandetne, paździerzowe, brudne. Wsiadłam w samochód i kilkanaście godzin później zbierałam szczękę z ziemi oglądając Grand Canyon czy Zion i o brzydkim LA juz oczywiście nie pamiętałam. Jadę do Las Vegas i nie narzekam, że to stolica tandety i plastiku bo jadę tam po to aby ten plastik zobaczyć. Wysiadam na lotnisku w Honolulu, które mimo że leciwe jest czystsze i przyjemniejsze niż nasze nowe stołeczne Okęcie. Spędzam godzinę w paskudnych korkach i docieram do Maunawili otoczonego przepięknymi górami i zapierającą dech w piersiach bajkową roślinnością. Wałęsające się po całym miasteczku miedzy samochodami kury są tak irracjonalne, że aż urocze. Uwielbiam pić wino nad rzeką Hudson w NY mimo, że podają je w plastikowych (sic!) kieliszkach. Kocham florydzkie Key West mimo tego, że w 80% skalibrowane jest pod biznes turystyczny. Szukam moich 20% i gdy je znajduję jestem szczęśliwa, a gdy nie znajduję to pakuję walizę do bagażnika i jadę dalej. Polecam Stany wszystkim, którzy szukają różnorodności i nie boją się wielkich odległości. Pamiętajcie jednak, że świat idealny nie istnieje. Stany są piękne, ciekawe ale też bywają brzydkie i brudne. Warto jednak przebrnąć przez procedurę wizową odpowiadając na uwłaczające pytania. Podróż to rekompensuje z nawiązką.
Trafiłam na Twojego bloga w poszukiwaniu informacji o Australii, do której 3 września lecę pierwszy raz w życiu. Nie mogę się doczekać choć wiem, że niejedna rzecz tam mi się nie spodoba. Lecę tam po cudowne wspomnienia i wrażenia.
Serdecznie Cię pozdrawiam i dziękuję za wiele cennych informacji, które znalazłam na blogu.
Karolina
Nie przejmuj sie! Musisz wiedziec, ze w Paryzu istnieje klinika dla Japonczykow ktorzy wpadli w najprawdziwsza depresję po wizycie w ociekajacym ‘zlotem i lukrem’ Mieście Miłości;)
Zawsze powtarza, że do stanów dla miast typu: Vegas czy LA jechać może tylko ktoś totalnie zafiksowany na tego typu atrakcje. Piękno zaczyna się tam gdzie kończy się urbanizacja.
To samo mówię o Australii 😉 Co nie znaczy, że australijskie miasta rozczarowują… Te, które widzialm w USA mnie rozczarowały
Moje niedzielne poranki w dzieciństwie wyglądały podobnie: Teleranek i film familijny 😀 Do USA mnie nie ciągnie, może jest parę miejsc, które bym odwiedziła, ale to mieści się gdzieś na końcu mojej listy marzeń 🙂 Wydaje mi się, że jest wiele miejsc na które tak patrzymy i mamy o nich inne wyobrażenie niż jest w rzeczywistości. Trochę dla przeciwagi i z moich ostatnich doświadczeń powiem, że obecnie np. Marokańczycy tak myślą o Europie, marzą o wizie, przyjeżdzie do kraju europejskiego, żonie najlepiej blondynce o jasnych oczach i o tym, że ich życie stanie się tu bajką, wszystko się ułoży a oni będą żyć tu jak królowie 🙂
Czesć 🙂 Na pewno jest tak, jak piszesz, ale chyba dopiero jak się stanie twarzą w twarz, wyobrażenia kontra rzeczywistość to to do nas dociera.
Fajne spostrzezenia Julia.
Dawno juz nie mieszkam w Polsce i patrze na to przez pryzmat swoich doswiadczen zyciowych.
Mnie sie wydaje ze jako Polacy za Ameryka tak bardzo tesknilismy w latach komuny bo ta odlegla Ameryka stanowila dla nas jeden z symboli wolnosci lub ucieczki od naszej polskiej wydawaloby sie szarej rzeczywistosci. Ale trawa wszedzie ma taki sam kolor zieleni – jesli jej sie nie podlewa to uschnie, jesli bedzie jej za duzo to bedziemy musieli ja czesciej przycinac a najlepsza trawa to taka jaka jest tu i teraz, tam gdzie akurat jestesmy.
Nasuwa mi sie na mysl jeszcze jedna rzecz – asertywnosc i jakby wrodzone ‘bragging rights’ lub umiejetnosc marketingowania w kulturze Amerykanskiego zachodu. Czesto spotykam sie z Polakami ktorym nie podoba sie taka kultura ‘wywyzszania ponad innych’ lub umiejetnego marketingu i ktorych to drazni w Amerykanach jako cecha kulturowa (byc moze drazni bo nie umiemy tego sami osiagnac a chielibysmy).
Zastanawialam sie wiele razy dlaczego niektorzy tak czuja i mysla i doszlam do wniosku ze to jest po prostu jedna z roznic kulturowych miedzy Polakami i Amerykanami spowodowana w duzej mierze wplywem kosciola-instytucji ktory kontroluje Polakow zamiast byc po prostu kosciolem dajacym poczucie bezpieczenstwa i spirytualnej oazy (poczucie winy, brak wsparcia w spoleczenstwie, zazdrosc jesli ktos cos komus sie uda, kopanie dolkow zamiast poparcia i dumy etc..)
Wiele miast na calym swiecie sie zmienia, zbyt szybko rosnaca populacja, nieumiejetne planowanie przyszlych metropolii, korki, brak pracy, brak zieleni, wiecej samochodow). Przytłaczające. Gdzie to wszystko prowadzi?
Uncle Sam jakos bardzo ostatnio przypominajacy Uncle Trump tylko zaciera rece…
hej Aldona! Dzięki za ten pełny ciekawych wątków komentarz. Myślę, że masz dużo racji – różnice kulturowe robią tutaj swoje…
tak to piękny kraj ja mieszkałem w montanie //w Brewster city.. nad columbia river cudowny stan jeszcze dziewiczy…..
Wierzę, że tam, gdzie mieszkałeś bylo pięknie 😉
To prawda, nie jest idealna. Ale ma coś w sobie( przynajmniej dla mnie) bo cały czas mnie tam ciągnie, a byłem 3 razy. I na pewno będę jeszcze nie raz Pozdrawiam
Powiedziałbym, ze jest lata świetlne od ideału! Hmmm… Ja pewnie też kiedyś wrócę na jakąś amerykańską wieś. Miasto już mnie nie ciągną
No to mnie zniechęciłaś do wizyty w SF i LA 😉 A tak na poważnie, to do USA nigdy mnie nie ciągnęło, aczkolwiek uważam, że są miejsca, które warto zobaczyć chociaż raz w życiu. Traktowałam właśnie w ten sposób wypad do NYC. Pobyt był jak najbardziej udany i pełen wrażeń, ale samo miasto okrutnie mnie rozczarowało. Spodziewałam sie, że będzie bardziej nowoczesne, ogarnięte, przyjazne, a zastałam coś kompletnie innego. Niemniej jednak tydzień to pewnie za mało, żeby chociaż trochę polubić to miasto… 😉
Wiesz, myślę, że zawszo warto sprawdzić na własnej skórze, bo wszyscy lubimy co innego. Do NYC też zawsze chciałam, ale po ostatnim zderzeniu z amerykańską rzeczywistością, odłożę to jednak na ‘kiedyś’.
A ja uważam, że Stanów nie da się opisać w jednym zdaniu, czy poście. Jest to tak ogromny i zróżnicowany kraj, pod każdym możliwym do wyobrażenia względem, że trudno jest na podstawie wizyty w kilku miejscach wyrobić sobie zdanie “o Ameryce”. W Stanach byłam dwa razy, w sumie niemal dwa lata, mieszkałam w Montanie, która dla mnie była właśnie obrazem jak z marzeń, prawdziwy dziki zachód, piękno Gór Skalistych, piękno ludzi, widziałam z bliska ich bogate życie i oczywistość, z jaką Amerykanie tam żyjący ułatwiają sobie nawzajem wszystko. Wycieczki do LA, San Francisco, Las Vegas pokazały mi zupełnie inny obraz Ameryki, podobny do tego, który opisujesz. Tym większy był mój szok, gdy wjechałam do tych miast prosto po zwiedzeniu kilkunastu parków narodowych – których choć dotknięcie polecam całym sercem:) Ze skrajności w skrajność.
Wydaje mi się, że nawet tradycyjne amerykańskie “how are you?” inaczej brzmi w różnych częściach USA. W wielkim mieście jest frazesem, w małym – początkiem autentycznej pogawędki:)
Każdy może znaleźć w Stanach coś dla siebie, jeśli tylko chce:)
cześć Aniu! Oczywiście, że się nie da. I nikt nie powiedział, że się da. To mój felieton o ich wycinku. Z przyjemnością zajrzałabym kiedyś na amerykańską wiochę. A ‘how are you” wolę chyba w australisjkiej wersji
Do wymienionych przez Ciebie seriali dorzuciłabym Seven Heaven – za dzieciaka oglądałam go każdej niedzieli przy porannych tostach. A obecnie nadrabiam Beverly Hills 🙂
Cóż, Ameryka nie jest dla wszystkich. Dobrze się w niej żyje, tylko pod warunkiem, że masz pieniądze i wiesz, które okolice należy omijać szerokim łukiem.
Nic dziwnego, że w Kalifornii jest dużo bezdomnych – taka pogoda to raj, dla osób, które nie mają domu i nie muszą się martwić o zimę. Słyszałam plotkę, że burmistrz NYC zasponsorował każdemu bezdomnemu jednokierunkowy bilet do San Francisco 😉
a jednak… Ameryka jest piękna, trzeba tylko wiedzieć, gdzie jej szukać 🙂
No no nie wiem, czy tam pogoda i idealna i czy to powód, dla którego jest tam tylu bezdomnych. Doszukiwałabym się jednak głębszych i mniej sympatycznych. I dziwię się, że jest ich tylu, bo ta liczba szokuje. A to, co napisałaś “dobrze się w niej żyje, tylko pod warunkiem, że masz pieniądze i wiesz, które okolice należy omijać szerokim łukiem” idealnie wpisuje się w to, dlaczego ten kraj nie przypadł mi do gustu.
W SF jest miastem, w którym mieszka najwięcej bezdomnych. To szokuje, że w środku takiego miasta może być tak bardzo dużo biedy. Dlatego bardzo rzadko tam bywam, po prostu nie lubię tego kontrastu: obrzydliwego bogactwa i piszczącej biedy.
Ale potem jedziesz na południe lub na północ od SF i świat wygląda zupełnie inaczej. Tam są piękne domki i przystrzyżona trawa. Zawsze śmieję się, że jedynym zmartwieniem przeciętnego mieszkańca zatoki są korki. I chyba jest w tym trochę prawdy ;).
Hej Aniu! Chyba nie najwięcej, ale miasto jest na tyle skondesowane, że łatwo ich spotkać. To jest właśnie straszne – Ameryka sprzedaje obraz swojej rzeczywistości taki, o jakim piszesz. Sprytnie i kłamliwie. To chyba najbardziej nam się nie spodobało.
Zupełnie zgadzam się do centrum LA. Ja byłam nim również mocno rozczarowana. Zwłaszcza ilość bezdomnych osób na ulicach była przerażająca, a jak się okazało, że Fashion District, to tak naprawdę ulica z porozstawianymi namiotami, to ciarki przeszły mnie po plecach. San Francisco zrobiło na mnie większe wrażenie, zwłaszcza Alcatraz i urocze uliczki. To prawda, Stany mają świetny marketing i my dzieciaki wychowane w latach 90 – tych, kiedy na fotelu oglądało się wszystkie amerykańskie seriale, mamy dosyć wysokie oczekiwania 🙂 Jak dla mnie Stany, to przede wszystkim piękna natura, której mam jeszcze sporo do odkrycia.
My Alcatraz ominęliśmy. Jakoś nie moje klimaty… Ale fakt, że SF wypadło w naszych oczach lepiej niż LA. Za to Kanadę bardzo byśmy chcieli odwiedzić 🙂