W kasynie byłam raz, o czwartej nad ranem, po co całonocnej imprezie. Wstyd się przyznać, no ale. Nie pamiętam już skąd się wziął pomysł, ale jakimś cudem wylądowałyśmy w warszawskim Hiltonie. Pamiętam jedynie, że obiecałyśmy sobie (moja przyjaciółka Aneta i ja), że nie wydamy więcej niż 40 zł. Ona zaczęła. Zainwestowała swoją część w maszynę X. Muzyczka zagrała, Aneta uderzyła spontaniczne w kolorowe guziki i… zapadała cisza. Nie, nie usłyszałyśmy tego filmowego dźwięku obijających się o siebie miedziaków. Przegrana była bezdyskusyjna. Potem przyszła kolej na mnie. Pełna nadziei zasiliłam maszynę Y. Czas start! To ja teraz wcisnę ten guzik, a teraz ten, a może ten i ten i ten też. Na ekranie zaczęły pojawiać się dodatkowe zera. Gram dalej, nie wiem o co chodzi, ale gram. W życiu nie grałam na maszynie i w ogóle nie kumam na jakiej zasadzie działają jackpoty, ale co mam do stracenia? 20 złotych? Niech stracę! Prawy guzik, lewy guzik, mniejszy guzik, większy guzik, a teraz ten żółty, a może jednak zielony, ok niech będzie czerwony. Z niepokojem zerkam na ekran, czuję zszokowany wzrok Anety. Serio widzimy to, co widzimy? Chyba. Liczba jest trzycyfrowa, no prawie cztero, bo z 9 na początku. Yeahhhh! Wygrałam! Jakimś cudem wygrałam kupę kasy 🙂
Makau podczas majówki 2014. Australia – Shenzhen – Hong Kong – Makau – Polska – Turcja – Tajlandia – Singapur.
Więc kiedy podczas kolacji Sam mówi “Chodź pojedziemy do takiego azjatyckiego Las Vegas” zgadzam się bez wahania. To będzie mój drugi raz w kasynie. Płyniemy na wycieczkę do Makau.
Czy Makau to Chiny?
Z Makau historia jest podobna do tej z Hong Kongiem. Czy Makau to Chiny? Krótko mówiąc tak i nie. Makau to dziś Specjalny Region Administracyjny Chińskiej Republiki Ludowej, ale przez wieki Makau znajdowało się pod rządami kogo? Portugalii. Przestało być portugalską kolonią (tym samym ostatnią europejską kolonią na terenie Azji) pod koniec 1999 roku, czyli zaledwie 15 lat temu. Zgodnie z podpisaną wtedy umową przez kolejne 50 lat (czyli do 2049 roku) Makau utrzyma względną niezależność, mimo że formalnie wróciło już w chińskie posiadanie. Czyli to takie Chiny Niechiny, z chińską armią, a niechińskim systemem prawnym na przykład.
No to teraz, jak już jesteśmy dokształceni to możemy ruszać. Gotowi?
Jak się dostać z Hong Kongu do Makau?
Płyniemy do Makau z Hong Kongu. O świcie łapiemy prom z terminalu w centrum (na wyspie Hong Kong) i po godzinie jesteśmy na miejscu. Mieliśmy trochę przygód z biletami, bo w kasie te na najbliższe promy już się skończyły i musielibyśmy czekać jakieś 3 godziny (promy z Hong Kongu do Makau kursują regularnie przez cały dzień, w tą i spowrotem), a czekać nam się nie chciało. Ale głupi ma zawsze szczęście (dzień wcześniej czytaliśmy, że bilety lepiej kupić z wyprzedzeniem), więc okazało się, że bilety na najbliższą przeprawę możemy kupić za niewielką dopłatą w jednym z kilkunastu biur podroży rozsianych wokół kas. Czyżby działało to tak, że mróweczki z biur podróży robią w godzinach porannych nalot na kasy i hurtowo wykupują miejscówki? Chyba… Kupujemy więc nasze bileciki u handlarza i oddalamy się za szklane drzwi terminala. Jeszcze tylko odprawa paszportowa (tak, jest normalna granica między Hong Kongiem i Makau, ale Polacy nie potrzebują wizy do 90 dni pobytu) i wreszcie jesteśmy na pokładzie.
Makau w jeden dzień.
Gdy dobijamy do brzegu, swoje pierwsze kroki kierujemy do okienek z biletami w celu dokonania zakupu na drogę powrotną. Tak na w razie czego, wiecie, żeby nie utknąć, bo przymusowe pobyty nie są fajne. No i wreszcie – wskakujemy w autobus i ruszamy do centrum, na Senado Square. Nie martwcie się – na terminalu jest informacja turystyczna i uprzejma Pani pokieruje Was w stronę przystanku lub doradzi inną formę transportu. My jedziemy autobusem nr. 3, bileciki kupujemy u kierowcy, tylko trzeba mieć drobniaki i odliczoną kwotę. W Makau można płacić dolarami hongkongskimi. Można też patacami, czy pataką (waluta Makau to patac). Do wyboru do koloru! Wartość obydwu walut jest tak zbliżona, że płacisz w Hong Kong dolarach, a wydają Ci w patacach, albo odwrotnie. Dobra, gdzie my byliśmy? A! W autobusie. No więc jedziemy tym autobusem jakieś 20 minut, a tu się okazuję że my chyba zmieniliśmy kontynent! Nie wiem, czy to teleportacja, czy co, ale jakimś cudem nagle znajdujemy się w samym środku uroczego portugalskiego miasteczka. Czary. Czary mary proszę państwa.
Nie wiem, czy potraficie sobie wyobrazić, jak przedziwnym uczuciem jest spacerowanie pośród kolorowych kolonialnych kamienic na, których widnieją bliżej nieokreślone chińskie znaczki. Jak niezwykłym widokiem, jest piękny 400-letni kościół usytuowany w pobliżu mistycznej świątyni. Jak wielkie zagubienie budzi się w Tobie, kiedy z idealnie wybrukowanego deptaka skręcasz w małą uliczkę, wzdłuż której równiutko stoją paskudne, chińskie bloki. Jest dziwnie, pięknie i brzydko jednocześnie, europejsko i egzotycznie na raz, zagadkowo, inaczej niż być powinno, wszystko nie współgra, a jednocześnie współgra idealnie. Kręcimy się w kółko, zaglądamy tu i tam, gubimy się bo tego nam potrzeba. W ciągu 5 minut przenosimy się z brudnej, głośniej chińskiej rzeczywistości do Portugalii z XIX wieku. Swoista teleportacja. Bezcenne uczucie.
Nagle zza zakrętu wyłaniają się schody. Pną się w górę, jakby wskazując właściwy kierunek, drogę do celu. Celem okazują się być ruiny Katedry Św. Pawła, a właściwie jedna ściana tejże katedry – jedna z najpiękniej zachowanych ruin jaką miałam okazję oglądać. I tu nie chodzi tylko o tę samotną starą ścianę, ale o wszystko co jest wokół, o ten kawałek zachodniej Europy z przodu i prawdziwe Chiny z tyłu, o ten niezły miks kulturowy.
Katedra Św. Pawła oraz Koledż Św. Pawła (Cathedral of St. Paul’s, znana również jako Mater Dei oraz St. Paul’s Collage) zbudowane zostały pod w XVI wieku przez Jezuitów. Katedra była w tamtym czasie największym kościołem w Azji. Niestety ten piękny kompleks nie był zbyt szczęśliwy. Nawiedziło go kilka nieszczęśliwych wypadków, aż finalnie został zniszczony przez pożar w czasie tajfunu, w 1835 roku. Po katedrze pozostała fasada, która wraz z otoczeniem od 2005 roku wpisana jest na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Niby tylko ściana, solidnie wsparta od tyłu, na szczycie wzgórza, niby nic, a jednak… wrażenie robi imponujące!
Potem wspinamy się jeszcze wyżej, na wzgórze obok katedry z którego rozpościera się kolejny nietuzinkowy widok – chińska metropolia, nad którą góruje najbardziej rozpoznawalny budynek w Makau, Hotel Lisboa. Trudno nawet określić co przypomina, kwiat czy pióropusz, ale wygląda fantastycznie. Nie martwcie – dotrzemy tam wieczorem, przegrać w kasynie…
W sumie nie wiemy, gdzie iść dalej, patrzymy na mapę i nadal nie wiemy. Krążymy trochę w kółko, zatrzymując się co jakiś czas, raz skręcając w prawo raz w lewo, idziemy nieposłusznie zabytkową trasą Makau, której dokładny opis znajdziecie np. na stronie macaoheritage.net, skąd pochodzi poniższa mapka i jej legenda.
- 1. A-Ma Temple
- 2. Moorish Barracks
- 3. Lilau Square
- 4. St. Lawrence’s Church
- 5. St. Joseph’s Seminary and Church
- 6. St. Augustine’s Square
- 7. St. Augustine’s Church
- 8. Dom Pedro V Theatre
- 9. Sir Robert Ho Tung Library
- 10. Senado Square
- 11. “Leal Senado” Building
- 12. The General Post Office Building, Grand Neo-Classical Architecture
- 13. Holy House of Mercy
- 14. St. Dominic’s Church
- 15. Ruins of St. Paul’s
- 16. Na Tcha Temple
- 17. Section of the Old City Walls
- 18. Mount Fortress
- 19. Macau Museum (Museu de Macau)
Mijamy stary protestancki cmentarz, kolejne budzące szacunek kościoły, stary teatr, bibliotekę, pocztę, kolorowe mury, klatki schodowe wyłożone portugalskimi kafelkami, urocze skwerki i placyki, a chwilę później spacerujemy azjatycką uliczką obserwując produkcję makaronu i Panią ubijającą kurczaka.
Nie myślcie sobie, że to taki mini spacerek, bo to kawał spaceru, ale nam się nadal chce, jesteśmy jak zahipnotyzowani, spragnieni i zmęczeni suniemy, jakby lekko nad ziemią, przed siebie, aż docieramy do A-Ma Temple, gdzie czeka na nas niespodzianka…
Z jakiegoś nieznanego nam powodu (pewnie jest święto, o którym nie mamy zielonego pojęcia) na placu obok Świątyni wystawiana jest chińska sztuka. Niepewnie pytam ochroniarza, czy możemy zajrzeć do namiotu, a on obdarza nas sympatycznym uśmiechem i zaprasza do środka. Kolejne 30 minut spędzamy na obserwacji z tzw. otwartymi paszczami. Nie rozumiemy ani słowa, ba nie rozumiemy sensu tego wszystkiego, ale się gapimy jak dzieci. Na te piękne barwne kreacje, przecudnie wymalowane twarze, na grację i delikatność, słuchamy z ciekawieniem, bo sam sposób mówienia (nawet, jak nie rozumiesz nic a nic) powala. Zresztą zobaczcie sami – chinśka opera.
Następny punkt naszej wycieczki to Macau Tower, centrum kongresowo-rozrywkowe o wysokości 338 metrów. Popełniamy mały błąd w wyborze trasy i musimy obejść dookoła dość spory zbiornik wodny, co wydłuża nas spacer o kolejne 3o minut. Do wieży chcemy dotrzeć na zachód słońca, żeby z góry zobaczyć Makau nocą.
Im bliżej jesteśmy, tym częściej dochodzą nas niepokojące krzyki… W pewnej chwili stajemy, jak wryci. Z wieży Makau ktoś spada, tak, jakaś postać leci na łeb z wysokości ponad 200 metrów! Okazuje się, że to wszystko na własne życzenie. Nie, nie jest to wieża samobójców, gdzie co kilkanaście minut zapada wyrok nad samym sobą. Owszem to wieża skoków, ale skoków na bungee. Macau Tower to najwyższe na świecie bungy z budynku handlowego (commercial building). AJ Hackett Macau Tower Bungy Jump to skok na bungy z wysokości 233 metrów! Prosto z kierunku betonowego chodnika, na którym można sobie rozkwasić mózg.
I teraz wyobraźcie sobie podnieconego królika, albo lepiej podnieconego labradora z rozbieganym wzrokiem, albo chłopca który widzi na wystawie nowiutkie klocki lego, albo wygłodniałego człowieka po 5-dniowej przymusowej diecie w szpitalu, który dostaje na śniadanie obrzydliwą kaszę manną, która wydaje mu się rarytasem od Wojtka Amaro. Widzicie tę postać? To Sam, który właśnie się zorientował, że ma przed sobą życiową szansę skoku na bungy. Myśli, drapie się po głowie, chodzi w kółko, skoczyć czy nie. Skoczyć!
Gdy już się zdecydował że tak, że zainwestujemy nasz tygodniowy budżet w podniesie jego poziomu adrenaliny, obsługa szybko sprowadza nas na ziemie. Skok trzeba zarezerwować przynajmniej 24 godziny wcześniej. Więc biedny Sam stoi z nosem przyklejonym do szyby, jak to dziecko czekające na klocki lego, i z zazdrością patrzy na spadające co kilkanaście minut bezwładne ciała. Ciekawa jestem czy z zazdrości mówił wtedy w myślach “Skuś baba na dziada, skuś baba na dziada” (co w tym okolicznościach brzmi dość tragicznie)…
Nie udaje nam się zorganizować skoku, ale wieżdżamy (oczywiście po zakupie biletu) na taras widokowy i obserwujemy, jak nad Makau zapada czarna kurtyna nocy i co jakiś czas zaczynają rozbłyskiwać tęczowe światła. Po zmroku Makau zamienia się w krainę hazardu, przykrytą lekką, tajemniczą mgłą. Do życia budzą się zaspane kasyna, kantory i sklepy z najdroższą biżuterią, czekające na szczęśliwców z nadmiarem gotówki. Dziś i my spróbujemy swojego szczęścia – czas zaryzykować.
Rozstępują się przed nami potężne drzwi, a naszym oczom ukazuje się przestrzenny hol z oblanymi złotem ścianami, błyszczącymi żyrandolami, tańczącymi fontannami, wielkimi rzeźbami i setką azjatyckich turystów pstrykających fotografie nawet przy drzwiach od kibla. Ale nie ma co się dziwić, bo wnętrze hotelu Lisboa robi wrażenie! Wchodzimy do kasyna, które do hotelu przynależy. Trzy piętra – hazardowy raj! Czujemy jednak, że to nie nasze miejsce, że to nie tu dziś wygramy miliony i ustawimy się do końca życia, więc wychodzimy.
Idziemy na przeciwko, do starego Casino Lisboa. Za drzwiami wita nas smród przesiąkniętych dymem papierosowym dywanów. Tak, to jest to miejsce. Zaczyna Sam. Wybiera ruletkę, ale taką elektroniczną. Przegrywa. Teraz pora na mnie. Rozglądam się, sprawiając wrażenie że wiem za czym się rozglądam i wybieram swoją szczęśliwą maszynę. Oczywiście nie kumam, o co w niej chodzi. Nie kumam jeszcze bardziej niż nie kumałam wtedy w Warszawie, bo wszystko jest po chińsku! Ale gram, wściskając klawisze bez większego sensu i co się dzieje? Maszynie ewidentnie się podoba to, co robię bo na ekranie pojawiają się dodatkowe kredyty i dodatkowe zera. Pani ochroniarz interesuje się nami i dyskretnie staje za moimi plecami, a ja nadal naciskam i nadal wygrywam. Zdrowy rozsądek wygrywa także po jakiś 6 minutach i kończę zabawę (dziś myślę, że trzeba było płynąć dalej na szczęśliwej fali) wygrywając jakieś tysiąc pięćset dolarów! Hong Kong dolarów, czyli jakieś $200 australijskich dolarów. Wynik może nie jest zbyt imponujący, ale jest wygrana i to jest najważniejsze! Wycieczka do Makau chyba nam się zwróciła.
Czas wracać do Hong Kongu, bo jest jeszcze jeden nocny widok, który musimy tam zaliczyć przed wyjazdem do Europy. Widok z Kowloon na wyspę Hong Kong.
Jeśli podobała Ci się ta opowieść – zostaw komentarz. Albo przekaż dalej! Będzie nam bardzo miło. Julia i Sam.
Halo!Julciu,Ty “cholerna”Szczęściaro,nawet w hazardzie masz farta.Niech trwa jak najdłużej!Pozdrowienia z Burgrain.Ciotka Danuta