Nikt tu nie sprzedaje badziewnych pamiątek czy koszulek z napisem „I love Saparua”. Nikt nie żyje tu turystycznym życiem, tylko tym swoim, zupełnie normalnym. A do tego pachnie goździkami.
Utknęliśmy na środku. Najlepsza łódź w okolicy, która miała nas bezpiecznie dostarczyć na pobliską wyspę, stanęła dęba. Nagle. A wokół tylko woda.
Jeden dzień na Wyspie Saparua
Sprawny kapitan i jego dwóch pomocników dość szybko jednak naprawili awarię i równie szybko odpali trzy silniki (tak tu wyglądają „łodzie motorowe”), aby nadrobić zaległości czasowe. Cała ta sytuacja była na szczęście bardziej zabawna niż straszna, chociaż przez chwilę myśl ze scenariuszem na horror krążyła mi po głowie…
Po niecałej godzinie docieramy z wyspy Ambon na wyspę Saparua. Obydwie należą do archipelagu Wysp Korzennych i jak dla nas są indonezyjskimi diamentami.
Już w porcie czuję, że będzie dobrze – kolorowe łódeczki i uśmiechnięte dzieciaki, które niecierpliwie przebierają nogami na nasz widok, od razu przywodzą mi na myśl wspomnienia z uroczej wyspy rybackiej koło Flores – jedne z najcudowniejszych wspomnień z podróży dookoła świata.
Smukłe palmy sięgają błękitu nieba, kolorowe domki sąsiadują z bambusowymi chatkami, wszyscy wyglądają przez okna, żeby pomachać grupie przybyłych.
Przebijamy się przez wioskę Haria, i uliczne targowisko w Kota Saparua, żeby zwiedzanie zacząć od historycznej wycieczki.
Duurstede Fort
Duurstede Fort to poholenderski fort z XVII wieku, który stoi u lazurowych wód, zaraz przy porcie Kota Saparua – widoki są zacne.
Tuż obok niego znajduje się małe muzeum, w którym można zapoznać się z rolą miejscowych w walce z kolonizatorem, której głównym bohaterem jest Thomas Matulessy zwany w świecie jako kapitan Pattimura. To on w maju 1817 roku dowodził buntem, podczas którego zdobyto fort, zabijają w trakcie wszystkich holendrów, oprócz jednego…
Matulessy oszczędził sześcioletniego syna holenderskiego generała i wtedy zyskał przydomek Pattimura, oznaczający kogoś o wielkim sercu. Niedługo potem został stracony.
Ocalonego chłopca przeniesiono do Holandii i do dziś dnia jego rodzina nazywa się oficjalnie Van den Berg van Saparua.
Targowisko i przyprawy
Ale historia wyspy zaczyna się dużo wcześniej i jest dużo bardziej zawiła. Wszystko przez przyprawy – goździki i gałka muszkatołowa były w końcu cenniejsze niż złoto. Wiedzieli o tym doskonale mieszkańcy krajów azjatyckich, Portugalczycy i wreszcie, Holendrzy.
Goździkami na wyspie pachnie do dziś. Wszędzie jest tu barwnie i intensywnie, a szczególnie w dni targowe (to chyba wtorki i soboty), na który mamy szczęście trafić. Schodzą się tu wtedy (do centrum zaraz przy głównym porcie Kota Saparua i forcie) mieszkańcy okolicznych wsi i spływają nawet ci z pobliskich wysepek.
Dzieje się! Można jeść, pić. Można robić zapasy, przebierać w ziołach, przyprawach, w wędzonych i świeżych rybach. Można kosztować lokalnego przysmaku – sago.
Co to jest sago?
Biała masa stoi zapakowana w koszach, obok leży wersja w kulkach, a na stole u krzykliwej sprzedawczyni – takie zasuszone, przypominające pojemniki na jajka.
Nigdy wcześniej nie słyszałam o sago, nikt na miejscu nie był mi też w stanie dokładnie wytłumaczyć, co to. Dopiero potem, gdy zajechaliśmy do małej przetwórni w lesie (chociaż to może nawet za dużo powiedziane, bo to był zwykły szałas), zrozumiałam więcej.
Sago to skrobia (czy też drobna kasza jak mówią inni) pozyskiwana ze środka jednej z palm, palmy sagowej (czy też sagownicy zwyczajnej).
– To podstawa naszego wyżywienia. – wytłumaczył nasz przewodnik. – Sago jemy tu, na Molukach i na Irianie – szybko upewniłam się, że chodzi o Wyspy Korzenne i Nową Gwineę. – Spróbujesz na obiedzie.
Do miski z zupą kokosową wrzucił łyżkę dziwnej mazi i kazał pomieszać. Smakowało jak… klucho-kopytka! Trochę takie rozmaziane, miękkie i szybko rozpuszczające się klucho-kopytka. W wersji drugiej sago mieszało się z curry, a na deser można była spróbować takiego, które macza się w kawie (to to przypominające opakowania do jajek).
Atmosfera na targowisku była absolutnie niekłamana. Ktoś na plechach dźwigał nowy sedes, ktoś inny uważnie układał w misach prażone i „świeże” orzeszki, przekupy zagadywały wszystkich, trąbiło kilka skuterów i aut, dzieciaki w mundurkach wracały ze szkoły podśpiewując. Nie było magnesów na pamiątek i tanich tiszertów z napisem „I love Saparua”.
Ale było milion uśmiechów, a ja po raz pierwszy, śmiało i z przyjemnością, prosiłam o uśmiechy do kamery (nie tylko do selfie, ale portery podrzucę wam kiedy indziej).
Potem trafiliśmy do wioski Sirisori, podzielonej na pół przez Muzułmanów i Chrześcijan, którzy (wreszcie) żyją tu w zgodzie, i dalej przez wspomnianą plantację sagownic, przemknęliśmy przez wioskę Ouw, gdzie robi się gliniane naczynia. W każdym z tych miejsc obdarowano nas kolejną dawką radości. Przyjaźni mieszkańcy przerywali swoje zajęcia, żeby wyjść nam na przywitanie. Nie wiem czy z poczucia obowiązku, ciekawości, ekscytacji czy tak po prostu, bo przecież wypada ukłonić się gościom, nie znam przyczyn, ale efekt był czarujący.
Wycieczkę zakończyliśmy w punkcie wyjścia, wiosce Haria, zaraz przy porcie, w miejscu, gdzie można zajrzeć do rodzinnego domu kapitana Pattimura i podejrzeć przez okno życie lokalesów.
Pożegnać się było trudno, a Saparua stała się hitem naszego indonezyjskiego wyjazdu.
Saparua to piękne miejsce na wakacje, które potrzebuje mądrych turystów. Podobnie zresztą jak Sulawesi i Ambon. Zajrzyjcie tam koniecznie podczas wyjazdu do Indonezji. Bali może poczekać.
Na wyspę Saparua w Indonezji pojechaliśmy na zaproszenie Ministerstwa Turystki Indonezji wraz z grupą blogerów i dziennikarzy z Australii.
Naszym przewodnikiem i organizatorem na miejscu był przemiły Haical, który prowadzi biuro iLMi Tour. Haical może pomóc w zorganizowaniu waszego wyjazdu w tych rejonach – ilmitour2015@gmail.com. Więcej o okolicach znajdziecie na oficjalnej stronie Wonderful Indonesia.
Sprawdź, co zachwyciło nas na wyspie Sulawesi!
Te goździki przypomniały mi, jak obłędnie kardamonem pachnie Kerala <3
Tam mnie jeszcze nie było 🙂