Na jej blog trafiłam już jakiś czas temu i zostałam. Sama nie czemu, bo Ola pisze głównie o Chinach, a Chin na razie w planach nie mamy. Znaczy teraz już mamy, ale jeszcze dwa dni temu nie mieliśmy. Polubiłam ją od razu. Po prostu. Czytając jej posty na Facebooku, opowieści na blogu, oglądając zdjęcia wyczułam, że to niezły świr. W związku z tym, że sama nie jestem do końca normalna, wiedziałam że znalazłam bratnią duszę. No i pewnego dnia Ola napisała: “Jadę do Australii”, a ja na to: “Wpadnij w odwiedziny”. Wpadła i okazało się, że mamy więcej wspólnego niż mogłoby się wydawać. Więc znowu przytoczę moje ulubione zdanie: “Bo są ludzie, których trzeba spotkać…”
Ola i Tomek właśnie zaczynają swoją trzytygodniową podróż po Australii z Brisbane, przez Sydney, do Melbourne, a potem na Uluru. Zaglądajcie koniecznie na Olowy Instagram, Facebook‘a no i oczywiście na bloga Pojechana.pl, bo zapowiada się ciekawa wycieczka, a wszystko zaczęło się u nas w domu…
Przylecieli w niedzielę rano na lotnisko w Gold Coast. Stamtąd do Brisbane jest jakieś 100 km.
Jak najłatwiej i najtaniej dojechać z Gold Coast do Brisbane? Pociągiem. Z lotniska miejskim autobusem na stację Varsity Lake, a stamtąd pociągiem do miasta. Połączeń najlepiej szukać na stronie Translink.com.au. Znajdziecie tam wszystko transporcie miejskim w Brisbane i okolicach.
Wreszcie koło południa docierają trochę wymęczeni podróżą. Hmm… Wydaje mi się, że skądś się znamy. Widziałam już, gdzieś te twarze i to nie było na zdjęciach, ale może to tylko moja bujna wyobraźnia. Siadamy do polskiego obiadu. Dziś w menu zupa pomidorowa i kotlet z ziemniakami. Australijskie barbecue zostawmy na później.
Dopada nas chwilowy brak energii i chęć na drzemkę, ale ruszamy do miasta, bo czasu nie mamy za dużo. Pędzimy naszym białym vanem po krętych drogach Brisbane, z górki i pod górkę, i gęby nam się nie zamykają. To trochę, jak wyścig – która wypowie więcej słów na minutę. Chyba jest remis, chociaż nie mi to oceniać. Możecie podyskutować na ten temat z Tomkiem i z Samem 🙂
Auto zostawiamy w New Farm, jednej z najbardziej nowoczesnych dzielnic miasta, tuż nad rzeką. Pełno tu świetnych knajp, ładnych domów i starych fabryk zagospodarowanych w ciekawy sposób. Prom odpływa sprzed Powerhouse, starej elektrowni w której ciągle dzieje się coś fajnego. A to koncert, a to wystawa, a to jakaś nietypowa impreza (w styczniu np. przez tydzień będzie tybetański festiwal i na pewno się tam wybierzemy; ulotka już wisi na lodówce).
Promem po Brisbane River zmierzamy w kierunku centrum. Przepływamy pod Story Bridge, po lewej piękne domy, po prawej piękne domy, a potem wieżowce, apartamenty, szklane drapacze chmur. Pogoda, jak drut. Niebo jest błękitne, słońce w pełni, delikatny wiaterek, iście wakacyjna atmosfera.
Na brzeg wyskakujemy w South Bank. Opowiadałam Wam o tym miejscu przy okazji odwiedzin ekipy Busem przez Świat. O naszym spotkaniu możecie przeczytać tutaj. South Bank to tzw. must see w Brisbane. Plaża w środku miasta i fantastyczna atmosfera. Obok koło widokowe, wszędzie kawiarnie i miejsca na piknik, alejka pełna kwitnących bugenwilli, spacerujących ibisów, w zielony gąszczu skryta drewniana nepalska pagoda, a wokół namiastka lasów deszczowych.
A na koniec tego wszystkiego wiszące wieloryby, samochód z rzęsami i słoń do góry nogami, nad którym Ola postanowiła nieco pokontemplować…Krzesło czekało.
Zmierzamy przez rzekę w kierunku miasta. Super nowoczesna kładka, Kurilpa Bridge, wiedzie nas na drugi jej brzeg. I kogo spotykamy po drugiej stronie? Stado kangurów rozłożonych wygodnie na George Street!
Dzisiaj mamy dużo szczęścia, bo oprócz kangurów spotykamy też wielbłądy, Śpiącą Królewnę, wróżkę, wielkiego dmuchanego misia i Świętego Mikołaja. Udało nam się załapać na świąteczną paradę, która odbywa się w mieście każdego wieczoru, zaczynając od połowy grudnia aż do Wigilii. Tłumy, tłumy, tłumy! Zobaczenie czegokolwiek okazuje się być nie lada wyzwaniem.
Nawet nie zauważamy, kiedy minęły ostatnie godziny. Czas leci nieubłaganie szybko, a my wciąż mamy sobie tyle do opowiedzenia, bo co chwilę znajduje się jakiś nowy, wspólny temat! No i jeszcze mamy pozaznaczać na mapie Oli i Tomka kilka miejsc, które powinni odwiedzić na swojej australijskiej trasie. Pora jechać do domu, a jeszcze tyle można by zobaczyć… Państwo Pojechani będą musieli tu wrócić, ale teraz wracamy do domu. Z Eagle Pier łapiemy prom i odpływamy. Miasto nocą świeci się w oddali…
Wieczorem obiecane barbecue, studiowanie map, odgrzebywanie zdjęć i kilka podstawowych Ozzie porad przygotowanych przez Sama:
1. Nie jeździjcie o zachodzie słońca, bo wtedy na drogach jest najwięcej kangurów, a zderzenie z kangurem nie należy do najprzyjemniejszych.
2. Pamiętajcie, że w Australii trzymamy się lewej strony, bo łatwo o tym zapomnieć, na pustych drogach.
3. Zaglądajcie do punktów informacyjnych (nie tych komercyjnych, tylko tych rządowych) po darmowe rady i wskazówki. Warto!
4. Rozglądajcie się za znakami “Tourist Drive” i śmiało za nimi podążajcie.
5. Korzystajcie z darmowych lub prawie darmowych kempingów przy drogach. Często mają prysznic, prąd, a to wszystko za kilka dolarów.
6. Spróbujcie chicken parmigiana i tasmańskiego piwa James Boag.
7. “Gday”, “No worries” i “Thanks mate” niech się staną podstawowymi wyrażeniami w Waszym słowniku.
8. Bawcie się dobrze i dzwońcie w razie kłopotów. A gdzie jechać w Melbourne, czy w okolicach Uluru to Wam jeszcze napiszemy, bo i tak zapomnicie.
A potem się zaczęły prywatne rozmowy. O życiu, o przemyśleniach na temat życia, o gromadzeniu rzeczy które są nam do niczego niepotrzebne, o byciu szczęśliwym i nieszczęśliwym, o byłej pracy. No i wyszło na jaw, że Tomek i ja pracowaliśmy w jednej firmie przez kilka lat, a z Olą mamy wspólnych znajomych z Milanówka, i że świat jest cholernie mały! Więc moje początkowe przypuszczenia, że “gdzieś już widziałam te twarze”, okazały się prawdziwe. Przy odrobinie whisky z colą wieczór minął nam bardzo błogo, a rano trudno było wstać.
Teraz Ola i Tomek są, gdzieś w drodze i mamy nadzieję, że Australia spodoba im się na tyle, że kiedyś jeszcze nas odwiedzą. Safe travels i czekamy na relacje na Pojechanej! Dziękujemy za odwiedziny i za szczęśliwego kotka. Do zobaczenia w… Hongkongu?
Ach… Cudowne są te spotkania na końcu świata!
“Gday”, “No worries” i “Thanks mate” – do tej pory używamy 🙂
Bo to takie fajne powiedzonka, że się automatycznie zapisują w naszych słownikach 🙂
Love, wielkie love Julia! Koniecznie musimy się jeszcze kiedyś zmierzyć na ilość wypowiadanych słów 😀 Dzięki za wszystko i wpadajcie do nas!
Świetna opowieść. Życzę Wam jak najwięcej takich spotkań z ciekawymi osobami. Potwierdzam, że świat jest niesamowicie mały – też kilka razy się o tym przekonałam dzięki różnym zbiegom okoliczności, zaś w podróży nagminnie mam wrażenie, że “skądś znam tą osobę”… 😉