Planów mieliśmy mnóstwo. Była Japonia, Tajwan, Ameryka Południowa, Wietnam na motorze, może Laos, kolej transsyberyjska, Amsterdam i kilka innych. Generalnie, jak widać pomysłów wyjazdowych nam nie brakuje. Na czym stanęło? Na Hong Kongu, odwiedzinach w Chinach, polskich Mazurach i Milanówku, a co się dalej wydarzy pozostanie na razie słodką tajemnicą.
Zwiedzanie Shenzhen podczas majówki 2014. Australia – Shenzhen – Hong Kong – Makau – Polska – Turcja – Tajlandia – Singapur.
Zapakowani w półtora plecaka ruszamy na lotnisko. Wreszcie! Wreszcie wyjeżdżamy. Czekaliśmy na tę chwilę, niecierpliwie przewracaliśmy kartki w kalendarzu, odliczaliśmy dni, godziny, teraz odliczamy minuty. Na początek trasa Brisbane – Hong Kong. Stajemy w długiej kolejce otoczeni gromadą podnieconych Azjatów, zakochanymi parami, rodzinkami z trójką dzieci i sześcioma walizkami. Kurde! Przyjechaliśmy za wcześnie. Zawsze tak jest, że nie chcesz się spóźnić i potem musisz, jak kołek stać w kolejce do odprawy, a jak przyjedziesz później to kolejki już nie ma. My stoimy, jak kołki. Chyba z godzinę! Jeszcze dwie rodzinki, jedna… i my.
“Dzień dobry Pani. My do Hong Kongu!”
“A bileciki powrotne, albo w dalszą drogę to Państwo mają?”
“No, nie mamy.”
“To Państwo nigdzie nie polecą.”
ZONK. I co dalej…?
Na szczęście nasza podróżnicza pasja i życie zawodowe Sama póki co idą w parze, co daje nam wiele niestandardowych możliwości i dużą elastyczność. Sam pracuje w liniach lotniczych, dzięki czemu możemy nie planować, nie musimy polować na tanie bilety, a decyzje wyjazdowe możemy podejmować w ostatniej chwili. Czyż to nie jest piękne? Czy mogło ułożyć się lepiej? Oczywiście wszystko ma swoje plusy i minus, ale póki co nad minusami nie rozpaczamy.
No więc, gdy okazuje się że potrzebujemy bilet ‘wylotowy’ z Hong Kongu, w ciągu 5 minut kupujemy bilet powrotny do Australii, by zaraz po wylądowaniu w Chinach go zwrócić. Ale to lekcja warta zapamiętania – Hong Kong to to miejsce na ziemi, gdzie mogą Cię spytać o bilet w dalszą drogę. Wiza nie jest potrzebna, ale bilet owszem. No to fru! Do zobaczenia za 9 godzin.
Z lotniska w Hong Kongu zbieramy się szybko. Wyciągamy pieniądze z bankomatu (Sam twierdzi, że to opłaca się bardziej niż wymienianie gotówki w kantorach, szczególnie że na lotnisku można znaleźć nawet bankomat australijskiego banku), tuptamy szybko w stronę terminalu drugiego i rozpoczynamy część drugą podróży – pociągiem do Shenhzen, za tę prawdziwą chińską granicę.
Jak dojechać z Hong Kongu do Shenzhen?
W automacie kupujemy bilety na Airport Express (pomarańczowa linia) do stacji Tsing Yi, 60 HKD (dolarów hongkongskich) od osoby. Z Tsing Yi kupujemy bilet do naszej stacji docelowej, Lo Wu, 45 HKD od osoby.
Lo Wu to ostatni przystanek niebieskiej linii metra, gdzie znajduje się przejście graniczne, jedyne na którym można od ręki wyrobić pięciodniowe wizy do Chin, a my takich potrzebujemy. Po drodze mamy kilka przesiadek, ale idą bardzo sprawnie. Mija jakaś godzina czterdzieści odkąd wyjechaliśmy z lotniska, trochę się nam ta podroż dłuży, ale wreszcie jesteśmy na miejscu.
Szybciutko przechodzimy przez bramki graniczne Hong Kongu, potem kawałek spaceru i po schodkach na górę, na posterunek policji który wygląda jak zwykły pokój w urzędzie, wyrobić wizy. Cała akcja wyrabiania zajmuje jakiś 15 minut. Uzupełniamy super krótką aplikację, oddajemy ją w okienku razem z paszportem, płacimy, i za 6 i pół minuty odbieramy paszporty z wklejoną wizą. Co ciekawe wiza dla Australijczyków kosztuje 160 HKD czyli grosze, a dla Polaków ponad 400 HKD czyli prawie 200 zł. Chyba nas Ci Chińczycy nie lubią za bardzo…
Wiecie kto odbiera nas z granicy? Pewna Ola, Pojechana Ola 🙂 Ola była u nas w odwiedzinach w grudniu (o naszym spotkaniu możecie poczytać tutaj), a teraz my odwiedzamy Olę i spędzimy razem dwa chińskie dni.
Jesteśmy już w drodze chyba z 12 godzin i mamy nadzieje, że to już koniec przemieszczania się na dziś. Nic bardziej mylnego, bo okazuje się że Shenzhen to nie taki Milanówek tylko gigant, więc przed nami kolejna godzinna wycieczka. Ale teraz mija już szybko, bo jakby miało być inaczej w tak wyborowym towarzystwie!
Do Dameishy, nadmorskiej dzielnicy gdzie się zatrzymamy, docieramy po dziesiątej. Zrzucamy plecaki i idziemy na jedzenie do knajpy za rogiem. Na przystawkę zamawiamy piwo i zabieramy się za lekcję wprowadzającą w chińską kulturę i sposób życia. Ola szybko zdradza nam kilka tajników na przetrwanie i dokarmia nasze wygłodniałe brzuchy sprawdzonymi chińskimi przysmakami. Bo w Chinach, jak nie wiesz co zamawiać, to możesz nieźle się naciąć. Tu się je wszystko! Oczy, mózgi, włosy, zęby, stopy, paznokcie, stawy i mięśnie są na porządku dziennym. Ble…
Na szczęście je się też warzywa, owoce i te części ciała, do których jedzenia jesteśmy przyzwyczajeni. Dostajemy ślinotoku na sam widok bakłażana z czosnkiem (mimo, że fanami nie jesteśmy), zajadamy się zasmażanym makaronem, a wszystko zagryzamy pieczonymi ziemniaczkami. Zachwyceni smakami postanawiamy spróbować czegoś jeszcze. Zamawiamy w ciemno kurczaka, no i właśnie potwierdza się teoria, że musisz wiedzieć co zamawiasz, bo… na naszym stole lądują kurze stawy nadziane na patyki. Smacznego. My podziękujemy.
Rano idziemy spacerem na plaże. Po drodze kupujemy trochę pierogów i pampuchów na ulicznym stoisku. Przechodzimy przez bramkę odliczającą turystów plażujących danego dnia. Siadamy, zajadamy i gadamy, a śniadanie popijamy gorącym sojowym mlekiem. Mniam!
No i obserwujemy, bo to co dzieje się na chińskiej plaży zdecydowanie zasługuje na uwagę. Primo – wszyscy siedzą po parasolami. Secondo – wszyscy siedzą pod parasolami nad samą wodą, a reszta plaży jest puściutka. A po trzecie to prawie nikt nie pływa, a jak już pływa to w dmuchanych kółku i to niezależnie od wieku. Bo Chińczycy to podobno mają problem z utrzymywaniem się na wodzie. Wyjaśnia się więc zagadka, czemu tak wielu Chińczyków tonie w Australii…
Z plaży zwijamy się na takie wzgórze z widokiem na miasto. Co nas zaskakuje? Przede wszystkim pustki. W Shenzhen królują raczej tłumy, ale w piątek przed południem na jednym z tych ruchliwych placów, ludzi nie ma. W parku też. Gdzieniegdzie ktoś piknikuje, ktoś inny puszcza latawca, a jeszcze ktoś inny łamie poniższy zakaz… Chiny, proszę Państwa, Chiny.
Ale Chiny nie byłyby w stu procentach Chinami, gdyby nie chińskie zakupy. Udajemy się zatem na targowisko w celu zakupienia obuwia. Cena – 30 złotych. Oczywiście koniecznie są negocjacje, by uzyskać wymarzoną cenę, ale w końcu na trzecim stoisku z rzędu się udaje. Zakupy na chińskim markecie zakończmy stwierdzeniem, że Chiny to miejsce, gdzie istnieje sens kupowania pamiątek. Bo, co z tego że przywieziesz sobie z Australii bumerang, jak on jest “made in China”? W Chinach suweniry mają sens. Właśnie o to chodzi, żeby były “made in China”.
Wygłodniali po zakupach zajadamy się przysmakami na ulicznym stoiskach. Są naleśniki z kaczką po pekińsku i naleśniki z warzywami. Tak, to bez wątpienia naleśnikowy raj!
Generalnie życie nam tu smakuje, więc niedługo po naleśnikach udajemy się na kolację, znowu się pozachwycać. Najlepszy na świecie zielony ogórek, bakłażan jeszcze lepszy niż ten wczoraj, kurczak z orzeszkami i… stuletnie jajo! No i stuletnie jajo nie zachwyca. Buu… Nie smakuje nam, ale spróbowaliśmy. To się liczy, co nie?
Dzień drugi w Shenzhen spędzamy spacerując. Miały być rowery, ale nastąpiły pewne komplikacje, więc ruszamy z buta. Stratujemy w Dameishy, idziemy w kierunku wielkiego portu. Robimy zdjęcia i stajemy się bohaterami czyiś zdjęć. Bo wiecie, że w Chinach biały człowiek nadal jest niezwykłą atrakcją? Atrakcja jest jeszcze większa, kiedy są trzy białe człowieki, w tym dwie blondynki i jeden dobrze zbudowany blondyn. Do tego, że pstrykają nam fotki z ukrycia i z przyczajki zdążyliśmy przywyknąć od wczoraj, ale do tego że ostentacyjnie stają przed nami, wymierzając swoje obiektywy prosto w nasze zagubione oczy, jeszcze nie. Ale na zdjęciach się nie kończy. Uściśniecie ręki temu dobrze zbudowanemu to dla Chińczyków nie lada atrakcja!
Z nadwodnej promenady odbijamy na chwilę w głąb lądu, w rybackie zagłębie. To tu jest targ ryby, to tu są knajpy z owocami morza, to tu gubimy się i obserwujemy prawdziwe chińskie życie. Bo to wszystko, co jest wokół, ta cała otoczka szklanych wieżowców, jakoś nam nie pasuje. Wszystko jest jakieś takie udawane, nieprawdziwe, coś gdzieś zgrzyta. Odkąd przekroczyliśmy granicę obydwoje się nad tym, jakim miastem jest Shenzhen…?
Shenzhen to dla nas miasto bez duszy. Powstało jakieś czterdzieści lat temu z małej wioski. Dziś jest metropolią, w której mieszka nieoficjalnie ok. 15 milionów ludzi! A skąd Ci wszyscy ludzie? Część jest przyjezdnych zza granicy, bo Shenzhen to okręg, gdzie znajduje się wiele fabryk i biznesy rozwijają się w zastraszającym tempie. To też jedyny obszar w Chinach, do którego można otrzymać łatwo dostępne wizy pięciodniowe. Do tego znajduje się blisko Hong Kongu, więc jest dość atrakcyjny turystycznie. Ale Ci turyści i biznesmeni, to może kilka procent ludności. Skąd jest reszta? Ze wsi. I niestety, co by nie mówić, Shenzhen traktują jak dużą wieś w ładnym opakowaniu. Bo to chyba jest tak, że nie wszystko da się zrobić od razu. Czasem rzeczy muszą “dojrzeć”, kultura musi przejść przez pewne etapy, tradycje i przyzwyczajenia muszą ewoluować. Miejsca też potrzebują okresu dojrzewania. I ludzie w tych miejscach również. Bo inaczej jest po prostu nieprawdziwie. Co z tego, że jest metro? Co z tego, że są sklepy wszystkich możliwych marek? Co z tego, że są samochody z całego świata? Co z tego, jak to wszystko jest udawane… A mogłoby być prawdziwie i pięknie. O tak…
Ze spaceru po zakurzonych zakamarkach, przemieszczamy się w okolicę starego, rosyjskiego lotniskowca “Mińsk” zacumowanego tu do lat. I znowu jest ściskanie rąk, zdjęcia i baczna obserwacja. My też bacznie obserwujemy, bo ląd który widać po drugiej stronie wody to już Hong Kong. Jest jakby na wyciągniecie ręki, ale jednak tak daleko. Pod każdym względem. I niby już chiński ten Hong Kong, ale nadal odcięty i niezależny. Czy to się zmieni, gdy za kilkadziesiąt lat minie okres przejściowy i Hong Kong, już nie tylko na papierze, wróci w chińskie posiadanie? Czy ludzie będą potrafili się odnaleźć? Czy demokracja pogodzi się z komunizmem? Co zwycięży? Jak to wszystko będzie funkcjonować? Im dłużej się nad tym zastanawiam, tym więcej pytań przychodzi mi do głowy, bo trochę to wszystko dziwnie brzmi…
O! tego wszystkiego zapomniałabym. W drodze powrotnej wstępujemy do herbaciarni. Picie herbaty w tradycyjny, chiński sposób to fajne doświadczenie. Polecam.
A gdy przychodzi zmrok… znowu czas na jedzenie! Sam mówi, że chyba się starzeje, bo ostre nie jest dla niego ostre i całkiem dobrze mu wchodzi. A mi dobrze wchodzi prażona fasola i po raz kolejny bakłażan z czosnkiem. Wszystko to zapite ziołową, słodką herbatą w puszcze, lub jak kto woli zimnym piwem.
Tak, nasza ekspresowa wizyta w Chinach definitywnie stoi pod hasłem “pozytywne doświadczenia kulinarne”. To wszystko dzięki naszej niezastąpionej przewodniczce Oli, bez której zapewne byłoby zupełnie odwrotnie. Dziękujemy za pojechany weeekend i do zobaczenia, gdzieś w świecie! Jutro ruszamy na podbój Hong Kongu.
Jeśli podobała Ci się ta opowieść – zostaw komentarz. Albo przekaż dalej! Będzie nam bardzo miło. Julia i Sam.
Co za brednie xD
Cześć Olu. Zawsze mnie zastanawia, jaki jest sens dodawania takich komentarzy i co one wnoszą? Lepiej pisać o swoich odczuciach, które nie muszą być takie jak moje. Pozdrawiam.
Nie wiem jak czlowiek ktory przyjezdza do Shenzhen moze pisac ze to miasto bez duszy ? Moze tak ci sie wydawalo bo pewnie nie widzialas nawet ulamka tego ogromnego miasta a wierz mi sa tam miejsca wybitnie klimatyczne i z dusza jakich w Australii szukac ze swieca.
Marku, każdy duszę znajduje w czymś innym 🙂
Uwielbiam chińską kuchnię, ale na stuletnie (oczywiście tylko z nazwy) jajo jednak bym się nie zdecydowała – z relacji innych podrózników wiem, że doznania kulinarne są w tym przypadku traumatyczne, dlatego gratuluję odwagi 😉
Super piszesz
Super, że komentujesz 🙂 Dziękuję! To bardzo motywujące
Uwielbiam Cię czytać Dziewczyno!
zaczerwieniłam się! Dzięki Gośka! Zabieram się do pisania. Dzięki za motywację.
‘Czasem rzeczy muszą “dojrzeć”, kultura musi przejść przez pewne etapy, tradycje i przyzwyczajenia muszą ewoluować…’ – mysle, ze kiedys bede cie cytowac w jednym z moich wpisow o Boliwii:) A Shenzhen moze i nieprawdziwe, ale ludzie wokol jak najbardziej!
He he 🙂 Jest dokładnie tak, jak piszesz.
“Dobre”jak mówi nasza wnuczka Holendzia…….czekam na cd.Ciotka.
jeszcze dziś będzie ciąg dalszy.