Nad polskim morzem mamy stragany ze wszystkim. Można kupić bursztyny, dmuchane zabawki, słomiane kapelusze, nakręcane pieski i kotki, przegryźć wszystko gofrem, jak trochę zgłodniejmy. Jest swojsko. Nic nie jest do końca uporządkowane. W Au Nang jest dokładnie tak samo. To miasto istniejące dla turystów. To miasto, gdzie miejscowi zbijają najlepsze interesy. To miasto nieposiadające magii. Zatraciło się dla tych, którzy przyjeżdżają tu tylko na kilka dni. Mam nadzieję, że polskim miejscowościom uda się tego uniknąć. Czy już za późno?
Au Nang podczas samotnej podróży dookoła świata 2012/2013. Tajlandia – Malezja – Indonezja – Australia – Nowa Zelandia – Polinezja Francuska – Chile – Peru – Kuba – Meksyk.
Wspomnienia z Au Nang
Dochodzi godzina 15:00, więc pora na małą porcję deszczu. Zachęcona informacją o darmowym internecie, wchodzą do knajpy prowadzonej przez Hindusów i zamawiam zimne piwo. Chwilę potem bańka pęka i ulicę zalewa spora ilość wody. A ja gapię się w morze i zastanawiam się, gdzie mam dalej iść. Internet nie działa. Jednak menedżer restauracji szybko rozwiązuje problem. A nawet dwa problemy. Uruchamia internet i załatwia mi nocleg na tyłach knajpy. 250 Bahtów. Pokój z klimą, łazienką, sejfem, wielkim łóżkiem, na pierwszy rzut oka bez lokatorów w postaci karaluchów, czy pająków. Biorę. Miejsce nazywa się For You House. Jestem chyba jedynym gościem. Sezon teoretycznie się jeszcze nie zaczął.
Postanawiam rozejrzeć się po okolicy. Okazuję się, że Au Nang to tak naprawdę niewielka plaża, wzdłuż głównej drogi, przy której toczy się turystyczne życie. Na końcu plaży biega kilka małp i to jedyne, co wskazuje na egzotykę tego miejsca. Wszędzie indziej powtórka z Bangkoku tylko w gorszym wydaniu, bo bez jakiegokolwiek klimatu. Taaajjj masaaaż. Szoping Miss. Tuk tuk? Taxi? Promotion! Discount. Good food! Tuk tuk? Taaajjj masaaaż?! Good prices! Very good prices! Sklepik przy sklepiku pełen kapeluszy, chust, pocztówek, dmuchanych kółek i wodoodpornych toreb. Wszystko oczywiście bezcenne. Jak chcesz coś kupić, to szybko mierzą Cię wzrokiem i na kalkulatorze wybijają cyferki, które mogą odpowiadać zasobności twojego portfela. Jeśli nie odpowiadają, możesz się targować. Jeśli nie potrafisz, wystarczy że odejdziesz. Od razu dostaniesz lepszą cenę. Nienawidzę naciągaczy. Pomiędzy sklepikami są agencje turystyczne, zwane informacjami turystycznymi. Pytam w kilku, jak dojechać na Koh Lipe. 1000 Bahtów, 8 godzin, wyjazd o 6 rano.
Kupuję. Chcę trochę odpocząć. Od tej chwili pozostaje mi tylko odliczać czas. Jutro o tej porze będę siedzieć w swoim domku na plaży. Z uśmiechem na ustach wracam do Jeanneta Restaurant, knajpy którą zarządza ten pomocny menedżer. Nazywa się Duri. Jest niezwykle miłym i całkiem uroczym Hindusem. Mówi, żebym zjadła świeżą rybę, którą dopiero co przynieśli. Pycha. W słodkim sosie, z warzywami. Dobra rada, dzięki Duri. Ucinamy sobie krótką pogawędkę. Duri od 8 lat jest w Tajlandii. Wcześniej pracował na wyspie Phuket. Miał swoją restaurację, ale teraz pracuje z kolegą. Od 2 lat jest w Au Nang i już chciałby się, gdzieś przenieść. Miał zamiar wyjechać do siostry do Kanady, ale nie dostał wizy. Nie wie, co ma robić dalej. Do Indii nie wróci, to jest pewne. Chociaż bardzo je kocha. Po angielsku mówi świetnie. Czuję, że moglibyśmy rozmawiać długo, ale muszę już uciekać. Jutro o 6:00 rano wyjazd na Koh Lipe. Pakuję plecak, nastawiam budzik i odpływam w krainę snów.
Wyspałam się. Tego mi było trzeba. Jest 10:35. 10:35! Zaspałam. Autobus już dawno odjechał. Spanikowana biegnę w piżamie do agencji, w której kupiłam bilet, pytając co mam teraz zrobić. Nic. Dopłacić 500 Bahtów i jechać jutro. Podobno normalnie trzeba wykupić nową wycieczkę, ale dla mnie zrobią wyjątek. Domyślam się, że to ściema, bo okazje po prostu się nie zdarzają. Płacę 500 Bahtów i staram się wyluzować.
Spaceruję po plaży. Z Au Nang można popłynąć na Railey Beach trochę się poopalać, albo wykupić wycieczkę na cztery okoliczne wysepki. Podobno warto zobaczyć te miejsca, a wycieczki są stosunkowo tanie. Ja nie płynę. Jest już za późno. Niedługo zgodnie z regułą będzie padać. Siadam więc na plaży, nieopodal drogi i trochę się smażę. Nie ma praktycznie ludzi. Niewiele osób się kąpie. Nie jest źle. Co prawda przed mną piękna woda, a za mną syf, więc patrzę w wodę. Po godzinie okazuję się, że usmażyłam się nawet całkiem bardzo. Jestem czerwona, jak pomidor. Oczywiście, że nie posmarowałam się kremem, bo po co? Wieczorem idę na dłuższy spacer. Na początek oglądam cudowny zachód słońca na plaży. Koło mnie siedzi chłopak, który gra na gitarze i śpiewa. Czuję, że jest mi dobrze. Delikatna muzyka, szum fal i piękny, pomarańczowy zachód słońca. Pytam go, dlaczego to robi. Jest muzykiem. Po prostu ćwiczy. Nie zbiera pieniędzy. Robi to dla siebie, Dzięki niemu puste Au Nang zaczyna coś w sobie mieć. Tak niewiele trzeba. To daje miejscu duszę.
Idę dalej w miasto. W Au Nang nie ma praktycznie domów. Są same hotele i kurorty. Niektóre bardzo piękne. Jest knajpa przy knajpie. Tajskie, włoskie, hinduskie, szwedzkie. Na ulicach dużo Rosjan, Szwedów i Hindusów. To chyba ich miejsce na wakacje. Tylko w jednym miejscu znajduję kilka fajnych straganów z jedzeniem. Na kolację naleśnik z bananem za 2 złote. Pycha. Zaglądam do mojego kolegi Duriego. Opowiada mi trochę o swoim życiu. Mówi, że jeśli zostanę pokaże mi trochę mniej turystycznych miejsc. Nie zostanę. Ale mam nadzieję, że kiedyś się jeszcze spotkamy. Teraz muszę iść spać, żeby po raz drugi nie zaspać na autobus.
Budzę się, co godzinę. Wreszcie jest 05:30. Całkiem nieprzytomna wsiadam do malutkiego busika i ruszam na Koh Lipe. Po drodze dołącza do nas jeszcze kilka osób. Busik jest pełny. Niewygodny na maksa. Nie ma miejsca na nogi, na bagaże, na nic, ale jedziemy. To autobusu wsiada chłopak w czapce z daszkiem. Wydaje mi się, że go znam. Nie wiem skąd. Udaje mi się usnąć. Budzę się kilka razy. Po kilku godzinach docieramy do miasta Pakbara. To port skąd odpływają promy między innymi na Koh Lipe. Wyrzucają nas z autobusiku i mówią, że musimy czekać. Więc czekamy.
Już wiem! Wiem skąd znam tego chłopaka w czapce. Z Bangkoku. Zaczepił mnie na ulicy i pytał, jak dotrzeć na Khao San Road. Nie ma, jak zbiegi okoliczności. On też mnie pamięta. Jest z Kalifornii. Nazywa się Ryder. Ma 23 lata. Jest na miesięcznych wakacjach. Rozmawiamy o naszych spostrzeżeniach a propos Tajlandii i planach na najbliższy czas. On jedzie na Koh Lipe spotkać się z koleżanką, którą poznał w Krabi. Po jakiś dwóch godzinach przypływa prom. Stara łódź, a w środku fotele z autokaru. Wygodniej niż w mini busiku. Przed nami kolejne dwie godziny drogi. Potem szybka zmiana łodzi, bo ta duża nie dopływa do brzegu i jesteśmy. Koh Lipe. Jeszcze nie wiem, czy to jest raj. Pierwsze, co rzuca mi się w oczu to duża ilość śmieci na plaży. Z całym moim dobytkiem ruszam na poszukiwaniu noclegu. Po drodze spotykam dwóch Polaków, którzy studiują w Singapurze. Nie ma między nami chemii. Jest za to niewiarygodny upał. Na Koh Lipe są trzy plaże. Pataya Beach. Sunrise Beach. Sunset Beach. Łódka wyrzuca nas na Sunrise Beach, a ja chcę dotrzeć na Sunset Beach. Jest najbardziej odludna. Podobno. Nie da przejść się plażą wokół wyspy, ale dowiaduję się tego dopiero wtedy, kiedy docieram do miejsca, przez które nie da się przejść. Środek dnia. Ja nie mam nawet butelki wody. Zawsze trzeba ją ze sobą mieć! Zawracam. Nie mogę znaleźć drogi. Zrezygnowana postanawiam zatrzymać się w pierwszym lepszym resorcie.
Na środku wyspy, na piaszczystej drodze, obok wysypiska śmieci, spotykam parę z plecakami. Jechaliśmy razem autobusem z Au Nang. Też nie wiedzą, gdzie iść. Ale mówią, że na Pataya Beach można znaleźć bungalowy za 300 Bahtów. To bardzo tanio, jak na Koh Lipe. Pytam, czy mogę iść z nimi. Z uśmiechem odpowiadają, że tak. W grupie raźniej. Dostaję zastrzyk energii. Lorea jest Hiszpanką. Vlad jest Czechem. Poznali się w Irlandii. Zamierzają podróżować po Azji przez 4 miesiące. Udaje nam się znaleźć bungalowy, których szukaliśmy. Miejsce nazywa się Seaside Resort. Domki są oddalone od plaży, ale mają naprawdę fajny standart. I jest ich 14, więc miejsce jest dość kameralne. I tanie, a ja muszę trochę zaoszczędzić. Wszyscy marzymy o kąpieli w morzu. Zostawiamy plecaki, zakładamy kostiumy i zanurzamy się w krystalicznie czystej wodzie, której temperatura równa jest temperaturze powietrza. To nie jest kąpiel orzeźwiająca, ale i tak jest wspaniała. Umawiamy się na obiad za godzinę. Chyba się polubimy i zostanę tu na kilka dni. Wakacje czas zacząć.
Kliknij i czytaj kolejną część relacji z podróży dookoła świata!
Więcej o podróży dookoła świata znajdziesz tutaj.
Jeśli podobała Ci się ta opowieść – zostaw komentarz, albo przekaż dalej! Będzie mi bardzo miło. Dziękuję! Julia.
Znalazłam Twojego bloga po przeczytaniu artykułu w lipcowym Elle. Jestem pod wrażeniem tej przygody i czytam od początku. Mam wrażenie jakbym tam była kiedy czytam Twoje opowieści. A miałam tylko zajrzeć, a potem czytać jakąś książkę. Wsiąkłam i nadrabiam zaległości.
Hej 🙂 cieszę się, że tu zajrzałaś! I, że nawet ci się podoba 😉 Pozdrawiamy z Brisbane!
Mnie się podoba styl, czytam z zaciekawieniem, codziennie zagladam do skrzynki i czekam na kolejne nowe miejsca, przygody, jedzonko i fotki. Pozdrawiam Ewa
Dzięki Ewa! Pozdrawiam z Malezji!
Bedziesz jeszcze nocowac w Bangkoku? Jak tak, to moze sie przyda, nocleg za 10 groszy w Bangkoku na hamaku nie pod golym niebem
http://hotel4free.pl/nocleg-za-10-groszy-w-bangkoku-na-hamaku-nie-pod-golym-niebem/
witam , bardzo podoba mi się twój blog , woja podróż gratuluję i kibicuje . mam jedno pytanko , wydaje mi się że twoje zdjęcia zamieszczone tu na blogu są jakieś ciemne .. może się myle ale napewno nie oddają całego uroku tych pięknych miejsc które zwiedzasz . pozdrawaim
bo zdjęcia po prostu nie są w stanie oddać uroku tych miejsc… zależy mi, żeby oddawały za to prawdę. I chyba to się udaje. Fajne, że tu jesteś i mam nadzieję, że moje przygody będą nadal ciekawe na tyle, żebyś zaglądał tu często!
Fajny blog, świetnie się czyta. Mam tylko prośbę o mniejsze używanie “efektów” w zdjęciach. Chciałoby się zobaczyć prawdziwe kolory i klimat odwiedzanych miejsc a dostajemy rozmazane wyblakłe fotki na których każde miejsce wygląda tak samo. Poza tym świetny blog i będę regularnie czytał.
Pozdrawiam.
Krzyśku – niestety nie jestem fotografem, a po za tym staram się Wam pokazywać wszystko tak, jak widzę. Czasem to jest rozmazane. Czasem kolorowe. Czasem bardzo kolorowe. Ale na pewno prawdziwe. Nie pozowane. Cieszę się, że się dobrze czyta. I mam nadzieję, że będzie nadal.
Od początku śledzę Pani podróż. I jestem pod ogromnym wrażeniem Pani samozaparcia i odwagi : ) Niestety prędko nie uda mi się odbyć podróży tego typu (chociaż.. kto wie? ; ) ) ale niezwykle jest być tam z Panią przy okazji kolejnych notek : ) Pozdrawiam serdecznie z niezasypanej śniegiem Bydgoszczy : )
Wszystko przed Tobą! I dziękuję za towarzystwo 🙂 Mam nadzieję, że moje przygody nadal będą ciekawe.
W co “ubieramy kosiumy”. Blog ciekawy, wiec warto pisac go naprawde po polski
Niestety warunki do pisania bywają trudne… Więc przepraszam za literówki. Z czasem będę się ich pozbywać.
nie wierzę .. ja tutaj czytam i chłonę każde słowo, niby leżę w łóżku, ale czuje się jakbym sama była w Tajlandii, a ktoś czyta i doszukuje się błędów ;
( i właśnie dlatego coraz bardziej chcę wyjechać z tego kraju tak jak Ty Julia, żeby poznać ludzi, którzy żyją na prawdę
🙂
🙂 Jedź świat jest wspaniały!