Długi weekend można spędzić w pobliżu, gdzieś za miastem. Ale można też jechać tysiące kilometrów w góry, tylko po to, żeby pojeździć po lesie. Szczególnie, jak mieszka się w Australii, bo tu pojęcie „daleko” zmienia znaczenie.
Wycieczka do Bright
– Na długi jedziemy na motory do Bright. Będzie Ci się podobać – oświadczył któregoś dnia Sam, a ja oczywiście wyszczerzyłam zęby w uśmiechu i się zgodziłam. Coś nowego, czyż nie?
Ten któryś dzień przyszedł dość szybko. To był początek czerwca, czyli weekend urodzin Królowej. Królowa tak naprawdę urodziła się w kwietniu, ale Australijczykom nie przeszkadza to w świętowaniu. Nam też, bo w końcu każda chwila jest dobra… na podróże.
– Musimy tak spakować auto, żeby bez wyjmowania motoru móc położyć obok dmuchany materac, bo będziemy zatrzymywać się po drodze – powiedział dopinając plecak.
– To, jak daleko jest to Bright? – dopytałam zaciekawiona.
– W górach, w Wiktorii, niedaleko Melbourne – wyjaśnił.
Czyli…? Jak daleko? – dopytałam, nie mając jeszcze zbyt wprawnej świadomości poczucia odległości w Australii.
– Eeee… Tysiąc czterysta kilometrów? – rzucił i wrócił do pakowania.
Tysiąc czterysta kilometrów? Tysiąc czterysta kilometrów w jedną stronę? Tysiąc czterysta kilometrów w jedną stronę tylko po to, żeby jeździć na motorze? Tysiąc czterysta kilometrów w jedną stronę tylko po to, żebyś Ty mógł jeździć na motorze, a ja spacerować?!
– Pamiętaj, żeby wziąć ciepłe ciuchy. To pierwszy weekend zimy, w górach będzie śnieg, a w aucie nie mamy ogrzewania – dopowiedział chwilę później.
Śnieg? Śnieg w Australii? Zima? Zimno? Ciepłe ubrania? Czy ktoś tu robi sobie ze mnie żarty?
Wzięłam wszystko, co miałam. I wzięłam też ciepły koc – przyda się zamiast ogrzewania.
Road trip z Brisbane do Bright
Z Brisbane wyjeżdżamy w czwartek późnym popołudniem. Nie myślcie sobie, że główna droga do Bright to autostrada. Tych w Australii jest raczej, jak na lekarstwo. Główna droga, którą tułamy się na południe, to jednopasmówka. Wiedzie przez łąki i pola, przez miasteczka rodem z dzikiego zachodu i jest fantastycznie obrazkowa.
Szybko zapada zmrok, bo dni są już krótkie. Przejechaliśmy niewiele, jakieś 500 km (niewiele!!!) i na nocleg zatrzymujemy się na przydrożnym parkingu, razem z kierowcami tirów.
Gdy o świcie wyglądamy przez okno, ich już nie ma. Ruszamy dalej, zatrzymując się, co jakiś czas przy… szalonych skrzynkach pocztowych. Co Wy na to?
Do Bright docieramy późnym wieczorem i po piwie ze znajomymi, szybko padamy.
Ale nie na długo, bo… o świecie trzeba wstać! Szczególnie dotyczy do tych, którzy idą na pojeździć po lesie.
Jazda na motocyklach krossowych, czy tzw. dirt bike’ach, to jeden z tych sportów, które australijscy chłopcy kochają najbardziej.
– To jest prawdziwa przygoda. Możesz się pobrudzić, wyszaleć, zgubić w lesie – powiedział Sam, gdy spytałam, dlaczego to lubi.
I wiecie co? W stu procentach to rozumiem i marzę o tym, żeby sama spróbować. Oby te marzenia nie pozostały marzeniami – trzymajcie kciuki!
Sam, jak większość jego kolegów, zaczęli jeździć, jako nastolatkowie. I to późno, bo w Australii zaczyna się od dzieciaka, szczególnie wtedy, kiedy mieszka się, gdzieś daleko na pustkowiu, daleko na farmie.
Australia to raj dla fanów tego typu atrakcji. Nie brakuje tu wielkich przestrzeni, czy wąskich ścieżek. Nie brakuje nieodkrytych lasów, przestronnych plaż, czy pustyń, które z pozycji dwóch kółek odbiera się zupełnie inaczej.
Tu, gdzie jesteśmy teraz, w Alpach Australijskich, jeździ się po górach, przedzierając przez krzaki, docierając w miejsca, w które nikt inni nie dociera. Zresztą, co ja Wam będę opowiadać…
Sobota i niedziela jest wykreślona z Samowego kalnedarza, więc mi nie pozostaje nic innego niż odkrywanie okolicy, popijając wino.
Jest zimno. Z rana jakieś 5 stopni? Nie taka pogoda kojarzy Wam się z Australią? Też tak miałam… Ale, tak moi drodzy, tu też jest zima, a w okolicach Bright to można nawet pojeździć na nartach.
Bright to mała miejscowość u podnóży gór. Byłam tu też latem. Jest urocza i klimatyczna. Pełno tu knajp, małych sklepów, głównie z zimowym sprzętem i hoteli. To taka baza wypadowa.
Bo kawałek od Bright jest np. Mt Hotham, góra wysoka na 1861 metrów, należąca do pasma Alp Wiktoriańskich, gdzie znajduje się jeden z bardziej popularnych ośrodków narciarskich w Australii.
Mt Hotham nazywana jest dumnie przez miejscowych ‘The Powder Capital of Australia’, bo podobno to tu pada najwięcej śniegu w Australii.
Gdzie jeszcze w Australii można wybrać się na narty?
Na narty w Australii można jechać też np. na pobliską Górę Buffalo, czy leżącą bliżej Melbourne, Buller. Ośrodków narciarskich nie brakuje też w Nowej Południowej Walii, a najbardziej popularne to Thredbo, Mt Perisher czy Charlotte Pass w Parku Narodowym Kosciuszko. Na Tasmanii też coś się znajdziecie, chociażby Cradle Mountain w St Clair National Park. Trochę zimowych zdjęć z Australii możecie znaleźć tutaj, a o ośrodkach poczytać więcej tutaj.
Ale, że zima dopiero się zaczyna, śniegu na Mt Hotham jest, jak na lekarstwo, wyciągi nie działają, ale wierzcie mi lub nie, i tak czuć tu ten górski klimat! I to w świetnym wydaniu. I widoki też są boskie.
Mt Hotham króluje nad innym szczytami, więc z góry widzisz tylko ich czubki. Piętro niżej zamieszkały nieposłuszne chmury i tak jest, aż po horyzont.
Dwa dni mijają ekspresowo, można się było tego spodziewać. Pora wracać do domu. Jakimś cudem starcza nam czasu na lunch w pobliskim miasteczku Beechworth, miejscu które stało się sławne podczas gorączki złota w XIX wieku, miejscu gdzie dziś wieje spokojem. I historią.
I jedziemy dalej, z Bright do Brisbane. A jakby tego wszystkiego było mało – granicę stanu przekraczamy w… Teksasie 🙂
Też mi się marzy spróbować swoich sił na crossach. Może za rok czy dwa kupimy sobie jakąś 125 do zabawy po lasach. To pewnie będzie zupełnie inne doznanie niż jazda na asfalcie.
Trzymam więc kciuki!
A ja mam trochę inne pytanie, czym robisz zdjęcia? 🙂
Wydawałoby się, że w takiej Australii to nuda, nie ma gdzie pojechać, wszędzie daleko, a tu nawet wycieczka do innego miasta to przygoda niczym na trasie Warszawa-Sankt Petersburg.
Haha! Adrian też kiedyś wyskoczył z tekstem: Jedźmy do Airlie beach. Jak spojrzałam na mapę, okazało się, że musimy przejechać TYLKO 1100 kilometrów 🙂