Spakowałam się i pojechałam sama. Sama bez Sama. Czemu? Nie, nie pokłóciliśmy się. Chciałam pojechać sama, bo mimo że tworzymy już całkiem zgrany podróżniczy duet, nadal lubię odkrywać świat w pojedynkę. Czasami, chociaż przez chwilę, więc przez te dwa dni będę ja i Broome, a potem będziemy my i Gibb River Road.
Broome, Australia Zachodnia
Do Broome
Broome to miasteczko na północno-zachodnim wybrzeżu Australii, kompletnie po przeciwnej stronie niż Brisbane. Lot tam trwa ponad 5 godzin. Pięć godzin! Pięć godzin z Brisbane do Broome i cały czas jesteś w tym samym kraju. Och, wielka Australio! Nie przestajesz mnie zaskakiwać. To dłużej niż lot z Warszawy do Lizbony, a ja z podniecenia nie mogę spać. W końcu lecę w miejsce, gdzie pustynia łączy się z oceanem…
Miasteczko leży jakieś 2,5 tyś km na północ od Perth i 2 tyś km na południe od Darwin, tuż przy wyżynie Kimberley, z dala od wszystkiego, od dużych miast, od cywilizacji, od hałasu i pędu. Z dala od szalonych turystów. Na próżno szukać tu tłumów, bo jest po prostu daleko, no i cholernie drogo. Drogi jest lot, drogi jest pobyt, ale wspomnienia są bezcenne.
Broome, czyli „miotła”, to miejsce, jakby zaczarowane, które sławne z kilku dość bajkowych rzeczy. Z wydobywania pereł, ze starego japońskiego cmentarza, z cudownych zachodów słońca nad Oceanem Indyjskim, z tzw. „klatki schodowej do księżyca”, z dinozaurów i z… przejażdżek na wielbłądach. Brzmi egzotycznie? Tak, tak. To wciąż Australia 🙂
Słońce w pełni odbija się nieustannie od krwiście czerwonej ziemi. Turkusowe fale z białymi grzywami załamują się w zderzeniu z pisakowymi skałami. Samolot leci niebezpiecznie nisko po bezchmurnym niebie, tuż na głowami tych wygrzewających się na dzikiej plaży. Aż w końcu, ląduje. Znowu się udało.
Lotnisko okazuje się być metalową szopą obrośniętą fioletowymi bungenwillami, która bardziej pasowałoby do małych, indonezyjskich wysepek, niż do cywilizowanej Australii.
Ciepłe, suche powietrze wdziera się przez uchylone drzwi. Przemykam się i chowam w cieniu wysokiej palmy. Uff! Wakacje czas zacząć.
Wakacje w Broome można zaplanować tylko pomiędzy kwietniem a październikiem. Przez pozostałe miesiące leje. Ale parasol i kalosze nie są rozwiązaniem. O nie! Rozwiązaniem jest nieobecność, bo w Broome jest po prostu w pełni tropikalna pora deszczowa. A w porze suchej, moi drodzy, jest idealnie. 33 w dzień, 28 w nocy i tak non stop.
Brzydki hostel
Z lotniska odbiera mnie menadżer hostelu. Wybrałam taki niedaleko Cable Beach, najsławniejszej plaży w Broome, Cable Beach Backpackers. No dobra, cena też miała znaczenie, bo w Broome o tani nocleg ciężko. Trzydzieści dolarów za łóżko w pokoju czteroosobowym to tu cena wręcz promocyjna (!!!). Jak jest za te trzydzieści baksów? Tak zupełnie szczerze to beznadziejnie. Nie jestem generalnie hostelowym fanem, imprezowym też nie, a szczególnie nie jestem fanem pokoi wieloosobowych. W tym przypadku jednak dodatkową rolę gra stosunek warunków do ceny właśnie. Za $30 mam górną pryczę na piętrowym łóżku… bez drabinki! Położenie się spać, jest wyzwaniem. Wyobraźcie sobie mnie, ręka, noga, podciąganie. A nie daj Boże zapomnieć czegoś z dołu! Szlag Cię trafia tuż przed snem. Oprócz tego jest brudno i jest hałas. No i tabliczki na ścianie – „Za taką cenę, nie narzekaj”. Nie narzekam więc, tylko idę na plażę. Spacerem.
Wielbłądy na Cable Beach
Spacerem po piachu (bo Broome zbudowane jest na pustyni), pod kokosowymi palmami, w towarzystwie… wielbłądów! Wiecie, że żyje ich w Australii na dziko ponad 700 000? Zostały przywiezione przez kolonizatorów lata temu, świetnie się zaklimatyzowały i rozmnożyły w szybkim tempie. Dziś, Australia jest chyba największym eksporterem wielbłądów do Arabii Saudyjskiej. Szaleństwo. Nie muszę Wam chyba tłumaczyć, jak przedziwnym uczuciem jest mijanie wielbłądziej grupy w kranie kangurów? Uwielbiam takie absurdalne sytuacje. Jestem zachwycona!
A mój zachwyt sięga zenitu, gdy zanurzam stopy w piachu. Och. Szczęka spada mi na ziemię, a w nogach brakuje energii, żeby ukucnąć. Są, jak z waty. Ocean w najładniejszym odcieniu niebieskiego rozlewa się po horyzont, wdzierając się z drugiej strony na szeroką, niekończącą się plażę, Cable Beach. Prawie pustą. Wśród milionów idealnych ziarenek piasku, osobnik ludzki to wyjątek.
Przez dwie godziny leżę plackiem, może nawet przez trzy. Patrzę w niebo. Potem w wodę. Potem w niebo. Potem w wodę. Potem w niebo. Potem w wodę. Na prawo, przy kamieniach, plaża nudystów. Golasy opalają blade pośladki. W pełnym słońcu. Aż się chce ściągnąć gacie.
Oblana świeżą opalenizną, z uśmiechem od ucha do ucha, siadam w knajpie z widokiem, takiej tuż przy plaży. Na obiad mule i kieliszek białego wina. Pysznie. Do tego książka i obserwacje. To jest ta samotność jaką lubię. Wizja samotnej wizyty w restauracji trochę Was przeraża? Zupełnie niepotrzebnie. To jedno z fajniejszych doświadczeń i najlepszy dowód na sympatię do samego siebie. Smacznego.
Zachód, jak z obrazka
Tuż przed zmrokiem na plaży zaczyna się przedstawienie. Morze wycofuje się powoli, odsłaniając zmoczony piasek i pogubione skały. Niebo maluje się wszystkimi odcieniami pomarańczu, a chmury zabarwiają się na różowo. Gdzieś tam daleko wisi wielka świecąca kula, opuszczana niczym jojo za linię horyzontu. Po plaży spacerują leniwie wielbłądy i zapada zmrok. Chyba pora iść spać, bo to wszystko to świetny materiał na sen idealny, czyż nie?
Gantheaume Point
Z samego rana łapię autobus na Gantheaume Point. Kierowca wyjeżdża kawałek za miasteczko i wyrzuca nas pośrodku nigdzie, na piaszczystej drodze, niedaleko wyścigów konnych. Stamtąd, wzdłuż oceanu, w tumanach czerwonego kurzu, w pełnym słońcu, drepczę na cypel. Sama ja i po raz drugi wciągu dwóch dni umieram z zachwytu. Jest zjawiskowo!
Wyrzeźbiony przez ocean piaskowiec, porozrzucany niczym klocki niegrzecznego dziecka, o intensywnie ceglanej barwie, w zestawieniu z błękitem oceanu wygląda bezbłędnie. Jest cicho. Rytmu dodają jedynie rozbijające się o klify fale. Pełno tu tajemnic, które można by odkrywać tygodniami. Jeden zakątek, potem trochę w dół kolejny. I znowu w górę i w dół. Każdy inny. Unikalny.
W oddali wypatruję wielorybów, a pod nogami odcisków stóp dinozaurów, które można podobno tu dostrzec. O tam, tam na dole! A potem siadam z książką i czytam. I znowu łażę. Potem siadam. Potem łażę. Tu się nie da inaczej. Nie da się napatrzeć!
Z powrotem idę plażą, kilka dobrych kilometrów w stronę Cable Beach. Pierwszy odcinek to część dla samochodów. Szeroka i płaska piaskownica. Jest tu nawet autobus!
A kawałek dalej można się opalać w samotności, bo ludzi to tu brak. Od czasu do czasu ktoś przejedzie konno przy spokojnym brzegu, zawróci jakaś motorówka, czy przeleci samolot. A ja idę i idę…
Do hostelu docieram spieczona na mahoń i szczęśliwa, jak dziecko, bo jestem w najpiękniejszym miejscu w Australii w jakim kiedykolwiek byłam! Bez dwóch zdań. I wymęczona kilkunasto kilometrowym spacerem najchętniej padłabym, wtuliła się w poduszkę i usnęła, ale… atrakcja wieczoru, rodem z Egiptu, dopiero przede mną.
Na wielbłądzie
Jestem odważnym marzycielem, z wyobraźnią dużo bujniejszą niż moja własna czupryna, ale w najśmielszych snach nie pomyślałabym, że w Australii będę jeździć na wielbłądzie! Jeszcze niedawno nie wiedziałam, że wielbłądy w Australii są, a teraz rozsiadam się wygodnie na średnio wygodnym garbie i spaceruję w promieniach zachodzącego słońca. Co za przeżycie. Na wielbłądzie w Australii. Jadę ja. Ale o tym więcej, następnym razem. Teraz znajdźcie Julię na zdjęciu 🙂
P.S.: Przepraszam za te ochy i achy, ale nie mogłam inaczej…
Siedzę sobie w Toskanii, z pięknym widokiem na Florencję i ryczę ze śmiechu czytając na temat wielbłądów w Australii eksportowanych do Arabii Saudyjskiej. Aż się boję bloga na temat Grenlandii ….
Dzięki za świetną pracę/odpoczynek 🙂
R.
Cześć Robert! Dzięki, że się odezwałeś. I to z Toskanii! 😀 Ja macham z Australii! julia.
Wow! Robi wrażenie, pięknie tam – również mnie wielbłądy zaskoczyły. Ciekawe czy jest ich więcej niż kangurów?
Oby więcej taki przygód, zarażających pozytywną energią! 🙂
Chyba więcej nie ma. Ale sporo jest 🙂 Macham australijsko!
Pięknie tam!
Bardzo bardzo bardzo. Jeszcze piękniej niż na zdjęciach.
Szklarski zapomniał napisać Tomka w krainie wielbłądów, może Ty się podejmiesz?
Chyba powinnam, co nie?
Twoje ochy i achy w pełni uzasadnione 🙂 Ja widzę to miejsce po raz pierwszy na Twoich zdjęciach i nie mogę przestać się nim zachwycać 😉
Czuję się rozgrzeszona!
No to się rozmarzyłam teraz…. mam już tyle celów podróży na ten rok że szok! Świetny wpis! mam ochote pójść na lotnisko i tam polecieć teraz !
Dajesz Kasia! Tylko przyjdź w sobotę do szkoły 😉
Hejka, pozdrawiam serdecznie! Kiedy wpadasz do Victorii?
Swietne ostatnie zdjecie z wielbladami odbitymi w wodzie! 🙂
Monika: First Camel in Australia was imported from the Canary Islands in 1840. The next major group of Camels came out in 1860 for the ill-fated Bourke and Wills expedition.
Check out more info on:
http://camelfarm.com/camels/camels_australia.html
Na pewno wpadnę! Niedługo 🙂 Kiedy Ty wpadasz do Brisbane? U nas cieplej 😉
W tej Australii to wszystko jak z obrazka:)
No prawie prawie
Australia nie przestaje zaskakiwać. Wielbłądy?
Dokładnie 🙂
Magiczne miejsce.
Najbardziej magiczne z magicznych w Australii.
Mega sympatycznie! Szczerze mówiąc trochę się przeraziłem czytając o 5 godzinach w samolocie. Mam nadzieję, że odległości między siedzeniami były większe niż w WizzAir 😀
Trochę tak. Niezbyt, ale trochę 🙂 Był szampan, można było lecieć 😉
Też nie jestem fanką pokoi wieloosobowych w hostelach, choć musze przyznać, że ostatnio miałam do nich ogromne szczęście i trafiałam na samych fajnych ludzi. Więc automatycznie mi się zmieniło nastawienie 🙂
Ładnie wygląda do Broome – mogłabym poleżeć na takiej plaży 😉
Przyjedź. Pojedziemy. Będą wielbłądy, więc prawie, jak w Afryce.
Wielbłądy w Australii?
Nigdy by mi to nie przyszło do głowy… 🙂
Byłam tak samo zdziwiona, jak Ty 🙂