
Hipnotyzuje. Zmusza do refleksji. Po prostu – coś w sobie mama. Uluru i magia jego otoczenia.
Wycieczka na Uluru. Część druga
Trzy muchy usiadły mi na ramieniu. Trzy inne zabzyczały wkurzająco z obu stron. Jedna bezczelnie wylądowała w nosie. Skutecznie przypomniały mi, że zakup siatek do osłonięcia twarzy to najważniejsze, co musimy teraz zrobić. Tu, na czerwonym środku Australii, one czuły się jak u siebie, a ty mogłeś ewentualnie poczuć się jak… jak to, wokół czego muchy uwielbiają krążyć.
Zajechać tu, zajęło nam trochę. Nie obyło się bez przygód – pierwszą część naszej wyprawy znajdziecie tutaj.
Dziś, zaopatrzone w siatki, bidony z wodą, czapki i krem przeciwsłoneczny ruszyłyśmy w trasę, zwiedzać Kata Tjuta (wymowa: kata tjuta) zwane też kolokwialnie The Olgas, czyli formacje skalne składające się z trzydziestu sześciu kopuł, położnych w parku Uluru-Kata Tjuta, jakieś 50 kilometrów od sławnego kamienia (tak – kawał drogi, trzeba dojechać pojazdem z kołami). Kata Tjuta ma podobno 500 milionów lat, a od dwudziestu dwóch tysięcy zamieszkiwane było przez ludzi Anangu.
Trasa numer jeden to Valley of Winds, czyli Dolina Wiatrów – spacer na jakieś trzy godziny. Na początku ścieżka łagodnie prowadzi cię na pierwszy punkt widokowy, gdzie wieje patronujący nazwie miejsca wiatr. Potem przydadzą się dobre buty. Moje dały radę – najwygodniejsze i najładniejsze babskie, lekkie buty trekingowe Merrella są stworzone na takie spacery – jest ostro w dół, chwilę potem – pod górę, a ceglany kurz i słońce nie odpuszczają nawet na chwilę. Na szczęście, widoki z punktu Karingana odpłacają wysiłek. Miejsce hipnotyzuje. Zmusza cię wręcz, żebyś usiadł, popatrzył, odpłynął w świat nieznany ci dotychczas nawet z opowieści. I odpływasz. Poddajesz się temu, bo wszystko wokół ci każe, bo każda komórka twoje ciała najzwyczajniej chce odpłynąć.
Tu jest ostatnie miejsce, gdzie można zawrócić, mniej więcej w jednej trzeciej całej długości szlaku, ale my postanawiamy iść dalej – w sumie drepczemy przez siedem kilometrów w bezwzględnej otchłani outbacku.
Po powrocie do punktu wyjścia, przemieszczamy się autem do Walpa Gorge, wąwozu, który mimo, że piękny, nie zachwyca już tak bardzo jak Dolina Wiatrów. Wcześniejszy spacer wyczerpał chyba nasze zapasy ochów i achów, tak nam się przynajmniej wydaje…
Szybko jednak okazuje się, że bardzo się mylimy.
Na zachód słońca zatrzymujemy się w punkcie polecanym na wschód (Kata Tjuta Dune Viewing Sunrise) – jednym z tych niewielu miejsc, gdzie widać zarówno Uluru jak i Kata Tjuta układające się głowy na poduszkach. Gdy bliżej zmroku muchy pozwalają sobie na odrobinę luzu, robi się bardzo przyjemnie. Zachód, mimo że nie tak spektakularny jak ten na obrazkach, mocno wciąga.
Na kemping w Ayers Rock Resort docieramy padnięte i głodne jak psy dingo. To jedyne miejsce, gdzie w okolicy można się zatrzymać i niestety – jest paskudnie drogie – parking na kampera, bez prądu, kosztuje prawie $40 AUD (!). Boli. Z kempingowego żarcia zrezygnowałyśmy na rzecz steka – znowu – drogiego i, niestety, średniego. Muzyka na żywo ratuje sytuacje.
Co ciekawe, żeby w knajpie kupić piwo, potrzebujemy karteczkę z kempingu, zaświadczającą, że tu nocujemy – rząd mocno ogranicza spożywanie alkoholu na terenach outbackowych, starając się kontrolować jego spożycie w biednych, aborygeńskich społecznościach. Z podobnym ograniczeniem spotkamy się jeszcze raz…
W trakcie tej naszej małej wycieczki, nie dane nam jest się wyspać – zrywamy się już o piątej rano, jedziemy na teren parku i, jeszcze ciemnościach, trochę po omacku, dochodzimy na platformę widokową w Talinguru Nyakunytjaku. Wybieramy tą kawałek dalej, z niby gorszym widokiem, którą dzielimy może z dziesięcioma osobami.
Niebo za naszymi plecami barwi się niespiesznie, rysując kontury wielkiego kamienia, który jest przed nami. Staram się uchwycić wzrokiem każdą zmianę jego koloru – następują stopniowo, z czerni w brąz, z brązu w miedź, lekki filet, wreszcie – w pomarańcz. Straszy pan zaczyna grać na flecie, a Uluru mówi dzień dobry.
– Dzień dobry – odpowiadam chyba na głos.
Chwilę potem dostrzegamy, że na tarasie widokowym po lewej, tym położonym wyżej, z lepszym widokiem, brakuje miejsca na oddech – kłębią się tłumy turystów, tłumy których trudno tu uniknąć, bo Uluru każdego roku odwiedza ich prawie pół miliona, a liczba ta rośnie z roku na rok.
Punkt ósma, po szybkim śniadaniu w aucie, zaczynamy dwugodzinny spacer z przewodnikiem. Mala Walk to darmowa wycieczka, do której, bez jakiegokolwiek uprzedzenia, może dołączyć każdy, wycieczka, która powinna być punktem obowiązkowym na waszej liście. Uczy.
Uluru to święte miejsce dla Aborygenów, ludzi Anangu, i jeden z najważniejszych symboli współczesnej Australii. Tradycyjni opiekunowie tego miejsca wierzą, że Uluru zostało stworzone na początku czasu, a ich rolą jest dbać o nie już na zawsze. To podczas tej krótkiej wycieczki z przewodnikiem dowiadujemy się czym jest Tjukurpa (wymowa: czjukurpa), czyli fundament kultury i społeczności, jakim zwierzakiem jest mala, czyli malutki torbacz (niestety żyje ich teraz już tylko trzysta) i dlaczego jest on tak ważny. Dowiadujemy się wiele o sprawunkach męskich i damskich, o legendach, historiach i piosenkach, o jedzeniu, szukaniu wody i tym, co się wydarzyło, gdy dotarł tu biały człowiek. Dowiadujemy się tak wiele, że poświęcę temu oddzielny wpis, bo to historie, które trzeba podać dalej.
Przeczytaj wszystkie teskty z mojej wyprawy z mamą na outback:
Hello ! Wspaniały blog ! Perełka ! Dokładnie to czego potrzebowaliśmy w tej chwili. Jesteśmy grupa podstarzałych kumpli z Krakowa, których rozrzuciło po świecie i na starość zaczęliśmy się organizować na wspólne wyprawy. Co roku staramy się gdzieś wybrać i coś nowego zobaczyć. 2018 to Australia. Nazywamy się „grupo polaco” bo tak nas ochrzcili podczas pierwszej wyprawy do Peru. Pozwolę sobie napisać na emaila, gdybyście mieli dla nas jakieś wskazówki 🙂 Jeszcze raz dzięki za wspaniale opisy, informacje i zdjecia !
Jola
Zdjęcia świetne, a miejsce magiczne. Nam udało się zobaczyć Uluru skąpane w deszczu (wodospady), co podobno jest rzadkością. Byliśmy w połowie lipca i żadne muchy nam nie dokuczały, a było całkiem ciepło. Na pewno kiedyś tam wrócimy.
Cudownie:) i przepiękne zdjęcia. Trzy dni temu odebrałam Twoją książkę i powoli szykuje się do lektury, marząc o wyjeździe do Australii 🙂