Lepiej zobaczyć mniej, ale poznać lepiej. Nie spieszyć się. Poczuć klimat, poczuć ludzi, poczuć atmosferę. Nie pędzić. Dać sobie czas na oswojenie miejsca. Czas na odnalezienie siebie. Bo wszystkiego się nie da. Nie można zwiedzić świata za jednym zamachem. Można próbować oczywiście, ale ja nie chcę próbować. Dużo mnie omija? Może… Ale niczego nie żałuję. Mam powód, żeby wrócić i zobaczyć to, czego nie zobaczyłam za pierwszym razem. I mam to, czego nie zyskałabym na pewno śpiąc, co noc w innym miejscu. Spokój. Wreszcie nie ścigam się z czasem. To tak, jak z seksem. Można albo “zaliczyć”, albo po prostu “się kochać”. Więc ja się kocham. Długo i namiętnie.
Święta Dolina i Lima podczas samotnej podróży dookoła świata 2012/2013. Tajlandia – Malezja – Indonezja – Australia – Nowa Zelandia – Polinezja Francuska – Chile – Peru – Kuba – Meksyk.
Wspomnienia ze Świętej Doliny i z Limy
Aquas Calientes we mgle. W powietrzu wilgoć. Okna zaparowane. Całą noc padało. Na niebie setki chmur i chmurek. I nadal trochę kropi. Znowu sytuacja godna opisania słowem na “s” – szczęście. Wczoraj na Machu Picchu świeciło słońce. I ja tam byłam wczoraj. Dziś przemokłabym do suchej nitki, ale nie przemoknę, bo wsiadam do pociągu w kierunku Ollantaytambo. Uciekam przed deszczem. Skutecznie, bo w Ollancie świeci słońce. Po raz kolejny zatrzymuję się w hostelu Sumac Chaska. Po raz kolejny w pokoju wieloosobowym, który jest tylko dla mnie. Po raz kolejny płacę 25 Soli za noc. I po raz pierwszy idę się trochę powspinać.
Wybieram tę górę, gdzie nie ma ruin miasta, gdzie nie trzeba płacić grosza, gdzie prawie nikt nie chodzi. W skale wyrzeźbiona jest wielka Inkowa twarz. Jaki jest plan? Wejść na nos. A co! Uzbrojona w muzykę, słuchawki i butelkę wody – ruszam. Na początku lekko kręta, zupełnie niepozorna ścieżka wiedzie między porozrzucanymi tu i ówdzie skałami. Gdzieniegdzie rosną kaktusy, obok zielony krzak, a tam, o tam kwitną kolorowe kwiaty. Widok na Ollantę robi się coraz bardziej imponujący. Teraz trzeba się trochę namęczyć. Jest stromo pod górkę. Mały rozpęd i idziemy. Zadyszka przybywa szybciej niż myślałam. Czas na mały przystanek. Powiem Wam, że mogę tak “przystawać”, co chwila. W takich okolicznościach to czysta przyjemność. Im wyżej tym ciszej, tym spokojniej. Niebo staje się bardziej błękitne. Słońce rozgrzewa bardziej. Jeszcze tylko trochę i się uda. No wreszcie. Się udało. Jestem na górze. Siadam na kamieniu, nogi dyndają nad przepaścią. W dole Ollantaytambo. Wokół wzgórza. Nad głową latają białe motyle. Posiedzę tu trochę. Musicie poczekać. Przepraszam. To jest chyba właśnie to uczucie zwane wolnością? Tak. To na pewno “to”. Czuję się totalnie wolna. I zabieram tą wolność ze sobą.
Na obiad zjadam oczywiście zupę z targowiska. Zastanawiacie się, jak mój żołądek znosi jedzenie na ulicy? Perfekcyjnie!!! Popijam świeżo wyciskanym sokiem. Łażę po brukowanych uliczkach w tą i spowrotem do zmroku. A zmrok zapada na całego. W Ollancie nie ma prądu. Jest ciemno, jak w dupie i pozostanie tak do świtu. Mi więc pozostaje iść spać. Dobranoc towarzysze. Jutro jedziemy do Cuzco. Będzie też Chinchero i Pisac, i opowieści o gwiazdach. Wyśpijcie się.
Siadam z moimi plecakami na krawężniku. I czekam. Po 20 minutach podjeżdża “colectivo”. Cuzco? Cuzco. I znowu droga z pięknymi widokami. Przez góry i doliny, przez półtorej godziny. Taksówka do hostelu Flying Dog za 4 Sole, a wieczorem długie rozmowy przy piwie z Wik. Rozmowy o muzyce, o znakach zodiaku i o gwiazdach. Wiecie, że każdy z nas ma tak naprawdę dwa znaki zodiaku? Jeden ten taki, który wszyscy znają, a drugi taki bardzo dokładny wyliczany na podstawie miejsca urodzenia i dokładnej godziny. Według tego pierwszego jestem Bykiem. Według drugiego Strzelcem. Średnio wierzę w astronomię, ale kurcze blaszka wszystko się zgadza! Coś w tych gwiazdach jest…
Spotykam się z Wik o 9:00 na śniadaniu. Jedziemy do Chinchero. Łapiemy collectivo z ulicy Pavitos, tego samego miejsca z którego wyruszałam w kierunku Ollantaytambo. Za 6 Soli w ciągu 30 minut jesteśmy na miejscu. A w Chinchero pustki… Ludzi, jak na lekarstwo. Turystów prawie wcale.
To co? Idziemy na starą piramidę Inków? Idziemy, ale włamuje się bokiem, żeby nie płacić. Hi hi. Przy okazji jest trochę adrenaliny, tak żeby nie było nudno. Małymi krokami zmierzamy do góry. Na początek przysiadamy na wielkich kamieniach, które uznawane są za serce piramidy. I wiecie co? Latają tu kolibry! Pierwszy raz widzę kolibra. A w zasadzie to najpierw go słyszę, słyszę taki dziwny szum za plecami. To właśnie koliber, który niestety nie lubi jak robi się mu zdjęcia. Musicie mi więc wierzyć na słowo. Wierzycie?
Włazimy wyżej. Widoki coraz fajniejsze. I słońce!!! A, jak przyjechałyśmy to zanosiło się na deszcz. Chyba ta góra chce naszej obecności. Wedle życzenia – jesteśmy. Chłoniemy energię i oddajemy swoją. I tak mija godzina za godziną. A gdy postanawiamy wracać spotykamy Isi, która zaprasza nas do swojego domu. Chinchero to miasteczko, w którym robione są wszystkie cudne peruwiańskie rzeczy. Czapki, swetry, koce, torebki, bransoletki. I Isi też je robi. Wszystko nam pokazuje. Wszystko opowiada. Jak się farbuje wełnę z lamy. Jak się plecie pledy. Jak się robi na drutach. A na koniec zaprasza na herbatę. Aż się nie chce stąd wychodzić…
Kolejny dzień i kolejna wycieczka. Tym razem celem jest Pisac. I znowu collectivo za kilka Soli, tyle że złapane w innym miejscu. Kilkanaście minut i jestem na miejscu. Szczerze? Tu już mi się tak bardzo nie podoba. Jest tłumnie. Turystycznie. Na placu wielkie targowisko. Sprzedają wszystko za wszelką cenę. Pamiętajcie – targowanie to podstawa przy zakupach w Peru! Kochana mamo, wreszcie się tego nauczyłam. Możesz być ze mnie dumna.
Trochę się plączę po małych uliczkach, zaglądam w bramy, wypijam kawę. W sumie to nie jest tu tak źle, ale wracam do Cuzco. Już pora. To mój ostatni wieczór. Jutro kierunek Lima. Uwaga! Przybywam!
Ale zanim samolot – słodki ryż u mojej starej Indianki, sok z mango i papaji ze stoiska 160, a potem kilka drinków z Wik i dziewczynami pracującymi w hostelu. Jest super miło! I nie wiem kiedy wybija dwunasta… Miłe pożegnanie pępka świata. Bo Cuzco znaczy właśnie pępek świata.
Z samego rana jadę taksówką na lotnisko. 15 Soli. Pakuję się do samolotu. Raz, dwa, trzy i jestem w Limie. Mądrzejsza w doświadczenia, łapię taxi samodzielnie przed lotniskiem. Wcale nie jest tu tak strasznie, jak mówią! Nie macie się, czego bać. Od razu zbijam cenę z 50 Soli do 35 i ruszam do Miraflores. Boulevard Backpackers – I’m back. I coś bym zjadła… Igi zabiera mnie na hamburgera na plac Kennediego – La Lucha. Niebo w gębie! A na popitkę oczywiście chicha. Musicie tam zajrzeć, jak będziecie w Limie. Koniecznie! Za chwilę dołącza do nas Cezar, kolega Idiego. Przemiły, tylko nie mówi słowa po angielski, więc tak średnio sobie pogadamy. Pozostaje nam wypić piwo w Houlihan’s – tutejszym Irish Pubie. Salute!
Co jeszcze trzeba zobaczyć w Limie? Limę jako taką, czyli historyczne centrum miasta. Igi wsadza mnie to metro busa. Pożycza swoją kartę, bo tu biletów nie ma i mówi, żebym pilnowała telefonu. Za 3 Sole przemieszczam się na drugi koniec miasta i jestem zaskoczona, bo centrum jest fajne. Palmy na Plaza de Armas. Wokół piękne stare budynki. Olbrzymi kościół. Wokół sklepy i knajpy. I więcej miejscowych niż turystów.
Zmierzam oczywiście w najbardziej niepozorne uliczki i zjadam zupę z kluskami w barze Napoleon. Dobre to to. A potem siedzę w parku de la Muralla, z widokiem na tzw. Betlejem. I obserwuję. I wreszcie wracam do hostelu. Samodzielnie, metro busem. Szybko i bezpiecznie.
A wieczorem co? To, co tygryski lubią najbardziej. Impreza!!! Peruwiańska impreza. Jeeeeee!!!! Spotykam się z Aliną, Jefe i kolegą Wójcikowskim w Barranco. I powiem Wam tylko tyle – warszawskie kluby wymiękają przy tym, które odwiedziliśmy w Limie… Strefa VIP, butelka whisky i muzyka. Reszta pozostanie tajemnicą. Nikt nie pamięta, o której skończyliśmy.
Heh. I tak się kończy moje spotkanie z Peru. Kacem w niedziele. Najzwyklejszym polskim kacem. Wstyd, jak beret. Ale i tak cię kocham Peru. Mimo, że mnie boli głowa. Jeszcze się spotkamy. Obiecuję. Pa pa!
No to, gdzie teraz? Wiecie? Gotowi? Bo ja już przebieram nogami! Lecimy na Kubę!!! Ale to nie wszystko. Kuba to nie tylko Kuba, ale także spotkanie z moimi dwiema najlepszymi przyjaciółkami! A good friend listens to your adventures. A best friend makes them with you. We gonna make great adventures together!
Kliknij i czytaj kolejną część relacji z podróży dookoła świata!
Więcej o podróży dookoła świata znajdziesz tutaj.
Jeśli podobała Ci się ta opowieść – zostaw komentarz, albo przekaż dalej! Będzie mi bardzo miło. Dziękuję! Julia.
Dzięki za tak szczegółową relację, już za kilka tygodni sam będę miał okazję skorzystać z Twoich rad:) Pozdrawiam i wszystkiego co najlepszego!
Do rad temu daleko 🙂 ale możesz sprawdzić to, co i ja sprawdziłam. No i czekam na Twoją relację!
Stoisko nr 160 oraz hamburgery z La Lucha obowiązkowym punktem wypadu 😉 Jak przypomną Ci się inne fajne miejsca pisz!! 🙂
Teraz ja zazdroszczę….
Dziekuję kochana Julciu za znak życia,wprawdzie rozjechał się czas rzeczywisty z ” blogowym”, ale nie widzę problemu,by cofnąć się nieco do przeszłości. ……..kolibry widziałaś w naturze,tego Ci zawiszczę,że ho,ho……….Całuję Ciotka Danusia Klotka.
🙂 całusy moja najwierniejsza czytelniczko!