Nie wiem, jak mam zacząć. Usilnie szukam pierwszego zdania już od kilku dni. I nic. Zero. Totalna pustka. Nie wiem, czemu. A może ta historia nie ma po prostu swojego pierwszego zdania? Może będzie miała ostatnie zdanie… Może. Zacznijmy więc po prostu kubańską przygodę.
Hawana podczas samotnej podróży dookoła świata 2012/2013. Tajlandia – Malezja – Indonezja – Australia – Nowa Zelandia – Polinezja Francuska – Chile – Peru – Kuba – Meksyk.
Wspomnienia z Kuby
Samolot wylądował w Hawanie. Jest stres i ekscytacja. Za kilka chwil spotkam się z jedną z moich najlepszych przyjaciółek. I z jednej strony nie mogę się doczekać. Super mi tego potrzeba. I się stęskniłam bardzo. A z drugiej – truchleję. Wiem, że mój świat i postrzeganie tego, co w około zmieniło się przez ostatnie miesiące w ekspresowym tempie. Wcale nie brakuje mi rzeczywistości, którą zostawiłam. A teraz ta rzeczywistość przyjedzie trochę do mnie w postaci Sternika. A do tego teraz to będzie nasza wspólna podróż, a nie tylko moja. Trzeba przestawić myślenie. No i jak będzie? Fajnie, czy nie fajnie? Będziemy się nadal kochały, czy nasze drogi trochę się rozejdą? Miliony pytań. Odpowiedzi brak. Więc przestaję zadawać pytania.
I dostaję smsa od Sternika: “Jakby, co to czekaj na mnie na lotnisku. Na razie mnie nie przepuścili.” Ale, że jak to? W czym problem? Że jednak się nie zobaczymy? Nieeeeee!!! Zobaczmy się! Bardzo Cię potrzebuję. Zmierzam podenerwowana to budek, gdzie odprawiają. Oczywiście kolejki. W głowie miliony myśli, co tu zrobić jak jej nie wpuszczą? Jak to rozwiązać? Moja znajoma mówiła, że konsul jest jej znajomym. Może do niego się odezwać… Z kim by tu pogadać? Kogo się poradzić? Fuck! Stres osiąga poziom 99%.
A teraz moja kolej. Daje paszport, ustawiam się to zdjęcia, bo wszystkim pstrykają i co słyszę? Proszę przejść na bok i poczekać. I w tym momencie widzę Sternika, który przechodzi przez bramki. Super. Jesteśmy pod dwóch stronach lotniska. Czekam. 10 minut, 15 minut… Widzę faceta, który zasuwa z moim paszportem do jakiegoś pokoiku. Stres poziom 110%. “Co z Tobą???”, pisze Sternik i poziom stresu skacze do niemożliwych 150%. “Proszę ze mną”, mówi ktoś za moimi plecami. Nie no!!! Zejdę zaraz na zawał. 170% stresu. I seria pytań. Po co? Dlaczego? W jakim celu? Co robisz? Gdzie pracujesz? Skąd masz pieniądze? Co będziesz tu robić? Czemu jesteś sama? Masz aparat? A komputer? I teraz nie wiesz, czy ściemniać, czy mówić prawdę. Czy oni coś podejrzewają, czy to rutynowe pytania. Np. “Czy piszesz?”. No piszę, bloga. Powiedzieć, że piszę czy nie? Zaraz się będą dopytywać, co piszę i w jakim celu. A może już wiedzą, że piszę? Normalnie się czuję, jak na przesłuchaniu. W dodatku Pan przesłuchujący wcale się nie uśmiecha. Spisuje moje odpowiedzi na małej kartce. Zabiera kartkę i gdzieś idzie. Zostawia mnie samą.
I wreszcie wraca. “Welcome to Cuba.”. Ufff…. Zaprowadza mnie do okienka, daje mój paszport zołzie za szybą i sobie idzie. A zołza coś tam sprawdza i co? I znowu mówi, żebym przeszła na bok i poczekała! O co tu do jasnej ciasnej biega? Ktoś mi wytłumaczy? Stres 200%. Wraca uprzejmy Pan przesłuchujący i pyta: “Czy masz książkę w bagażu?”. Książkę?! Skąd to pytanie? Nie mam książki. Znowu mówi, że mogę iść. Zdjęcie, podbicie wizy i wreszcie otwierają się pancerne wrota.
Sternik siedzi zmartwiony pod ścianą. Powinnyśmy się rzucić sobie szyję, ale wymieniamy tylko znaczące spojrzenia i zgadzamy się, że trzeba stąd szybko wyjść. Zielony plecak jedzie po pasie z bagażami. Szybko go łapię, odwracam się i nagle za moimi plecami wyrasta dwóch celników. Nie, no nie, już dość. O co znowu chodzi? Kątem oka zauważam, że jeden trzyma kartkę z moimi odpowiedziami! A drugi jeszcze raz zadaje te same pytania. I sprawdzają, co powiem tym razem. Marzę, żeby uciec z tego lotniska. I zapalić fajka, bo stres nie mieści się już w akceptowalnych granicach. Siadamy na ławce przed lotniskiem i przez chwilę nie mówimy do siebie nic. Napięcie musi zejść. A jak schodzi to się mocno przytulamy. Nie tak wyobrażałam sobie spotkanie z przyjaciółką po 5 miesiącach, ale – fajnie, że tu jesteś Sternik. Dobrze mieć Cię obok.
Wracamy na lotnisko po kasę. Mamy Euro na wymianę. Stajemy w mega długiej kolejce i jest tak, jakbyśmy widziały się wczoraj. Nie było się czego bać. Gadamy, gadamy, gadamy. Uważając na to, co mówimy bo w życiu są zaskakujące sytuacje i ktoś za plecami może świetnie rozumieć polski. Kiedyś tak miałyśmy na obozie językowym w Anglii. Stałyśmy na przystanku. Obok stary dziad i młodziutka dziewczynka. Ściskanie za pośladki i te sprawy. Oczywiście nie mogłyśmy się powstrzymać od komentarza. Aż nagle stary dziad się odwraca do nas i barwną polszczyzną pyta: “Coś wam kurwa dziewczynki nie pasuje?”. Więc nauczone doświadczeniem zważamy na słowa i tematykę rozmowy w kolejce. I dobrze robimy, bo… Bo za nami stoi dwóch Czechów, którzy doskonale mówią po polsku! Zorientowałyśmy się po jakiś 15 minutach.
Kupujemy nasze Pesos Convertibles Cubanos, czyli pieniądze dla turystów i łapiemy taksówkę. Za 25 Pesos powinnyśmy dojechać do Centro Habana na ulicę Belascoin, bo tam mamy zarezerwowany nocleg. Casa particulares u Sarity, czyli pokój w mieszkaniu u Kubańczyków. 25 Pesos za noc, czyli jakieś 25 dolarów. Docieramy. Sarita wita nas, jak własne córki. Uściskiem i uśmiechem. Na drzwiach wisi tabliczka polskiego MK Tramping. To nocelg z polecenia. Sarita mówi, że Polacy to jej główni goście. Więc, jak będziecie jechać do Hawany to wiecie już gdzie spać?
Sternik trochę pada po kilkunastogodzinnej podróży przez ocean, no ale musimy iść na Mojito. Nikt nie mówił, że będzie lekko. I zjeść, coś przy okazji też możemy. Sarita wysyła nas spacerem na ulicę Salud. Tam są dwie knajpy. Włoska ‘La Mimosa’ i kubańska z chińskim wystrojem. Kolejka na zewnątrz. Trzeba czekać. I sami miejscowi. Tylko tacy chyba bogatsi… Turystów brak. Dziwnie. Jedzenie super, ale na szczęście bierzemy jedno danie, bo porcje są gigantyczne! Najedzone, opite i trochę nagadane padamy, jak muchy. Kubo, nie przywitałaś nas zbyt miło. Musimy to przespać.
Jest dramat! Mój telefon nie odbiera australijskich smsów na Kubie! Moje dochodzą do kangura, a ja od niego nic nie dostaję! Co jest z tą Kubą? Nie chce, żebym ją polubiła, czy jak?! Bo prawda jest taka, że ja tęsknię, jak pies za moim kolegą z Brisbane. Wpadłam, jak śliwka w kompot. Z dnia na dzień tęsknię coraz bardziej. I wpadam coraz bardziej. To uczucie rozrasta się w super szybkim tempie. Pojawiło się znikąd, nagle, strzała Amora trafiła w sam środek tarczy. W dwie tarcze. W dwa środki, dwóch tarcz. Bo najważniejsze jest chyba, żeby dwie osoby chciały tak samo mocno, w tym samym czasie. A teraz nie dostaję smsów i nie mogę się uśmiechać, jak kretyn do telefonu.
Ściska mnie w gardle. Nie jest łatwo. Minął już ponad miesiąc od mojego wyjazdu z Australii. A teraz jeszcze to… Ech… Na szczęście mam Sternika! Bo w końcu przyjaciel to jest zawsze, jak go potrzebujesz najbardziej.
Idziemy do Parque Central. Wow! Jest intrygująco. Kamienice się rozpadają, jedna szybciej od drugiej. Na ulicach śmieci. Fajne stare fury. Oczywiście cmokają na nas na każdym kroku, więc mogę zaraz komuś dać w mordę. Na sklepowych półkach niewiele i kolejki. Ale wszędzie takie małe barki-okienka, gdzie można kupić tutejszego burgera, czyli bułkę z kawałkiem mięsa. Ludzi pełno. Klimatyczne to miasto. Nie da się ukryć.
No dobra, ale my idziemy do Parque Central nie bez powodu. Czekamy. Rozglądamy się. Szukamy. Patrzymy na zegarek. I nagle moje nogi same zaczynają biec. Prawa goni lewą, lewa goni prawą, łzy napływają do oczu i rzucam się na szyję mojej Iskierce! Boże, jak ja tęskniłam! Teraz mam moje dwie dziewczyny w Hawanie. Bo, jak się ma szczęście to można mieć dwie najlepsze przyjaciółki w jednym miejscu. Jest mi z tym dobrze. A, no i jeszcze jedno – jest też kanadyjski ukochany Iskierki, którego właśnie mamy okazję poznać. Ważna chwila.
Wesołą grupą przemierzamy uliczki małe i większe. Są stragany ze słomianymi kapeluszami, a obok sklep Adidasa. Jedzie stary Cadillac, a tuż za nim jakiś suv 4×4. Chyba się zmienia na Kubie… Robimy sobie zdjęcie 100-letnim aparatem. Siadamy na schodach po Capitolem. Pijemy kawę na Plaza Vieja. Pięknie odnowionym Plaza Vieja w tzw. starej Hawanie. To wszystko dzięki UNESCO. Na szczęście, bo inaczej Hawana by się rozpadła na kawałki. Zresztą może się tak stać za kilka lat… Bo Kubańczycy to lenie. Czy się siedzi, czy się leży, a do tego latynowska mentalność. To takie moje pierwsze wrażenie. Idziemy wzdłuż oceanu. Po drugiej stronie Casablanca i wielki Jezus. Jeszcze tam popłyniemy. Jest też i Plaza de Armas. A na Plaza de Armas książki. O Castro i Che Guevarze. Stare, pachnące książki. Jest dużo tutejszych tuk-tuków z ludzkim napędem. I konie. I powozy. I kawiarni pełno. I nasze Maluchy wszędzie! W jednej bramie ładnie. W drugiej paskudnie. Są przewoźne straganiki z owocami, a w porcie wielki pawilon z pamiątkami. Obrazy, podkoszulki, magnezy na lodówkę. Nogi bolą od łażenia, głowa od ciągłego rozglądania.
Iskierka i kanadyjski ukochany jadą do hotelu, a Sternik i ja siadamy na Mojito i gadamy, gadamy, gadamy. Im więcej Mojito tym gadamy coraz więcej. A potem znowu śpimy, jak niemowlaki, żeby z rana ruszyć na plaże. Odpoczynek jest wskazany.
Mamy plan. Idziemy wyjąć kasę z bankomatu. Karta odrzucona. Druga karta, inny bankomat. Karta odrzucona. Bank. Karta odrzucona. I wreszcie informacja, że jest awaria systemu. Ach ta Kuba. No nic, nic nie zrobimy. Trzeba poczekać kilka dni. Teraz misja internet. W Hotelu Parque Central, przy Parque Central jest wifi. Ale coś akurat nie działa. Więc wypijamy poranne piwo w towarzystwie naszych plecaków. Wyborne towarzystwo. I jedno z moich ukochanych zdjęć.
A potem wskakujemy do autobusu przy Parque Central. Bilet 5 Pesos w dwie strony. My chcemy w jedną, ale w jedną się nie da… Trudno. Jedziemy do Santa Maria del Mar. Tam w hotelu jest Iskierka i jej kandyjski ukochany. I zamierzamy spędzić wspólny dzień na plaży. Zostawiamy rzeczy u nich w pokoju. Wow, co to za hotel! Czas zatrzymał się tu chyba trzydzieści lat temu. Komunizm pełną gębą. Rozpadający się relikt. Drzwi można otwierać z kopa. Klucz zbędny. W pokoju jest nawet zlew z tarką do robienia prania! No klimat boski! Podoba mi się!
Gotujemy rosół z kostki ze świeżą marchewką. Pijemy piwo. I idziemy na drugą stronę ulicy na plażę, która jest zaskakująco ładna. Szeroka, z delikatnym piaskiem, czysta i niezbyt zaludniona, palmy, drewniana chatka. Woda lazurowa, tylko fale duże bo to ocean. Nasłoneczniamy się trochę.
Jest 17:00. I co teraz? Gdzie my dziś będziemy spać? Wokół tylko hotele. Ceny nie naszą kieszeń. A w dodatku w komunistycznym molochu Iskierki i Kanadyjczyka brak wolnych pokoi. Właśnie odjechał ostatni autobus do Hawany, więc trochę utknęłyśmy. Ukochany Kanadyjczyk namawia nas, żebyśmy przenocowały na gapę u nich. Tylko, że my się cykamy. Te przesłuchania na lotnisku, do tego tu zawsze Cię spisują z paszportu, jak gdzieś śpisz i mogą to sprawdzić. I co my powiemy, jak nas zapytają na granicy, gdzie byłyśmy TEJ nocy? Ok, może trochę panikujemy, ale to w końcu to komunistyczny kraj, który nas nieco nastraszył. No, ale zostajemy. Ryzykowna decyzja podjęta. Rozkładamy poduchy z kanapy na podłodze, nakrywamy się śpiworem. Cwany Sternik bierze procha na sen i śpi, jak suseł. A mnie pokonuje wyobraźnia. Ktoś chodzi po korytarzach. Słyszę pukanie do drzwi. A jak to po nas? Jak ktoś nas nakryje, że my tu na krzywy ryj jesteśmy? A jak to policja i nas wyślą do domu, albo zamkną do kubańskiego więzienia?! Nie zmrużyłam oka. Wyobraźnia kontra Julia – 1:0.
Iskierka przemyca nam banany, ciacho i trochę kawy ze śniadania. Najadamy się. I chcemy, gdzieś ruszyć. Drugiej nocy tu nie przetrwamy, bo ja zejdę na zawał. Liczymy nasze Pesosy, zapożyczamy się u Iskierki, bo nie wiemy jak będzie z bankomatami i wypożyczamy samochód. Udaje się coś tam stargować. 70 Pesos za dzień plus dzień gratis. Mamy Kię Picanto i plan podróży do Trindadu, miasta na południowym wschodzie. Jedziemy we dwie – Sternik i ja. Wracamy za 5 dni. Iskierka i ukochany Kanadyjczyk będą na nas czekać. Obiecali. No to w drogę! Wrzucamy plecaki do bagażnika, Sternik zarządza mapą i staramy się wydostać na autostradę. Hej przygodo!
Zarzucamy muzykę z Iphona, bo radio średnio odbiera i kiwając się w rytm old schoolowych przebojów, ruszamy z uśmiechami na twarzy na podbój Kuby. Jest fajnie. A będzie jeszcze lepiej.
Kliknij i czytaj kolejną część relacji z podróży dookoła świata!
Więcej o podróży dookoła świata znajdziesz tutaj. Albo zamów moją książkę o podroży dookoła świata.
Świetnie się to czyta! Uśmiałam się do łez kilka razy 😀 Tylko kilka poprawek błędów i będzie git 😉 Marzę o Kubie… MARZĘ!!!
I jaka byla Twoja odpowiedz na temat pisania? 😉
że nie. mówiłam, że nie piszę 🙂
A właściwie skąd ten graniczący z paniką strach na lotnisku? Wwoziłaś coś zakazanego? Bo miałem wrażenie, jakbym czytał opowieść kurierki z kilogramem koki w kosmetyczce 🙂 To nie zarzut, raczej komplement – umiesz opowiadać. Fajne.
Chyba sytuacja zbudowała ten strach! Sama nie wiem 🙂 Ale było tak, jak piszesz.
Etap w Santa Maria del Mar ubawił mnie do łez! 🙂
mi nie było tak bardzo do śmiechu, ale cieszę się że Ty się śmiałaś… 😉
Julia, już wrocilas do Polandii?
Jesli powiem, ze zrobilam sobie przystanek to bedzie ok?
Wzruszające:) Podoba mi się 🙂 Potwierdzam sama prawda:) lubię to!
co to,kto to,jak to????? Etc…….poczytałam sobie o Kubie,tekst smutno-śmieszny,wzruszający i zabawny………no i ten czasoprzestrzenny szparat.Julcia w Milanówku od szóstego bodajże,ja od tyg.u p.Kalciny,a blog,jak gdyby nic z Kuby wyspy” jak wulkan gorącej”. Całuję.Ciotka Danuta