Po wizycie w jednym z najniebezpieczniejszych jeszcze niedawno miasteczek na świecie, odbijamy z trasy do parku narodowego na outbacku.
Road trip Brisbane – Adelajda
Po przejechaniu ponad tysiąca kilometrów, po wizycie w jednym z najniebezpieczniejszych jeszcze niedawno miasteczek na świecie, odbijamy z trasy do parku narodowego na outbacku.
Gundabooka National Park leży w Nowej Południowej Walii, na terenach 43 000 hektarów od rzeki Darling aż po górę Gunderbooka, niedaleko od miasteczka Bourke. Nieznany, niedoceniany, pusty. Jesteśmy tu zupełnie sami. Ziemia ma oczywiście klasycznie czerwony kolor, niebo perfekcyjnie błękitny, widoki przypominają nam te z Gibb River Road. A jesteśmy zaledwie 9 godzin jazdy od Sydney, a nie gdzieś na drugim końcu Australii!
O obecności na outbacku niezmiennie przypominają nam też obrzydliwie upierdliwe muchy. Tu zaledwie kilka, które nie uciekło przed odpędzaniem. Następnym razem na outbacku zainwestujemy w kapelusze z siatką, bo idzie zwariować.
W parku, oprócz tysięcy kolorowych, małych ptaków (jeden z nich nieszczęśliwie ginie w zderzeniu z naszą szybą) jest mnóstwo kolorowych, dzikich kwiatów. Biegają strusie, a pod drzewami kawałka cienia szukają kangury.
U podnóży góry Gunderbooka wypatrujemy orłów (w towarzystwie much oczywiście).
A potem części parku zwanej Mulgowan oglądamy aborygeńskie malowidła. Niezwykłe.
Po kolejnych kilometrach przez nicość, dojeżdżamy do miasteczka Cobar, zdecydowanie najbardziej żywego miejsca od wyjazdu Brisbane. Są nawet ludzie na ulicy, nie dużo, bo nie dużo, ale są. Może bardziej w kawiarniach niż na ulicy 🙂
Cobar to kolejne po Lightning Ridge, górnicze miasteczko, na naszej trasie. To tu od 1870 roku wydobywa się między innymi miedź, srebro czy słoto. Kiedyś więcej, dziś oczywiście dużo mniej. Jest tu też całkiem sporo aborygeńskiej historii, której niestety nie mamy okazji odkryć.
A co znaczy cobar? W australijskim slangu mate, czyli kumpel, koleś, kolega. Co piją kumple z Cobar? Lokalną colę z outbacku, z Bourke gdzie byliśmy wczoraj. Kolejna rzecz do spróbowania w Australii.
Między Cobar, a naszym kolejnym przystankiem, miasteczkiem Wilcannia, znowu niewiele jest. Cudowne niewiele! Uwielbiam tą monotonię za oknem, niby nijaki krajobraz przepełniony emocjami. Raz na jakiś czasem krowy przechodzą nam drogę, a potem rodzina strusi. Kangurom się nie udało. Niestety. Surowe połacie przyozdabiają te delikatnie fioletowe dywany, które pojawią się na outbacku tylko na wiosnę. A gdzieś w polu, od czasu do czasu, tworzy się szalony wir, albo wyrasta klasyk pustyni.
W Wilcanni, po raz kolejny, wita nas pustka. Suche liście zamiatają po ziemi, okna zabite są deskami, na kratach zawieszone znaki „Danger” odstraszają potencjalnych turystów. Nawet śmietniki są zamknięte na kłódkę.
Aż trudno uwierzyć, że kiedyś, położona nad rzeką Darling, Wilcannia była trzecim największym, portowym miastem w głębi lądu. Mieszkało tu 3000 osób, dziś jest ich ok. 400, z czego 80% to Aborygeni. W 2015 roku Wilcannia została wpisane na listę najgorzej rozwiniętych społecznie miejsc w Australii.
Po dawnej chwale pozostały jedynie piękne, kamienne budynki. Niektóre w ruinie i na sprzedaż.
Dziś Wilcannia to miasto pośrodku nigdzie (tak się sama zresztą reklamuje). Klimat miejsca należy do najbardziej niezwykłych, jaki kiedykolwiek poczuliśmy.
Od Broken Hill dzieli nas jeszcze kawał drogi. Docieramy, zmęczeni, tuż przed zmrokiem, a na pace naszego kampera czeka na nas niespodzianka. Kilka kilo czerwonego kurzu i kilka zdechłych much. Outback pełną gębą.
Przeczytaj wszystkie wpisy z road tripu Brisbane – Adelajda – Wyspa Kangura:
- Pustynia i pięć kilo mięcha
- Strusie, muchy i górnicy
- Kuba kurzu w dupie nigdzie
- Czy to film czy rzeczywistość
- Ale przywitanie!
- W oceanie niezwykłości
- Inna strona i koale
Lubicie miasta pośrodku nigdzie?
Uwielbiam takie miejsca 😀 przychodzą mi na myśl przygody Indiany Joans’a 😉
Och tak!
Piekne te pustkowia!zupelnie prawdziwa AU interior!pewnie -ja- nigdy …wiec fajnie byc tam z sami!