Na tą ofertę trafiliśmy przez zupełny przypadek. Ok, prawie przez przypadek, bo stało się to podczas rutynowego, cotygodniowego przeglądania ofert, ofert relokacji kamperów. I mogę Wam zdradzić, że to jedna z najlepszych tras, jaką dotychczas przejechaliśmy w Australii, zupełnie niepopularna.
– Małpi*, chodź szybko! Obsikasz się z radości – krzyknął z kanapy, gdy przerzucałam naleśnika na drugą stronę. Spadł na ziemię. Wystawiłam głowę zza rogu, trochę wkurzona kuchennym wypadkiem, nie zdążyłam jeszcze nic powiedzieć.
– Campervan from Brisbane to… Kangaroo Island next week. What do you reckon?
Szybko zaaplikowaliśmy i zaczęliśmy planować, co i jak. Już od dawna chcieliśmy przejechać tą mało popularną trasę przez pustynię, z Brisbane do Adelajdy, chcieliśmy też zobaczyć Wyspę Kangura. To była okazja, którą po prostu musieliśmy wykorzystać.
Auto odebraliśmy w środę koło południa i ruszyliśmy z Brisbane, przez Toowoombę, w kierunku Nindigully. Najpierw trochę przez góry, a potem już tylko przez pustkowia, ok. 500 km. w stronę miasteczka, które nie chce umrzeć.
Za oknem nie działo się wiele. Zielone pastwiska z czasem zamieniły się w wysuszone pola, a wysokie drzewa w te bardziej karłowate. Wioski po drodze nie zachęcały do dłuższych przystanków, raczej do obserwacji przez okno. Im dalej jednak zapuszczaliśmy się w outbackowe tereny Queensland, ta nicoś stawała się bardziej intrygująca.
Do skrzyżowania dotarliśmy o zachodzie słońca.
– Jesteś pewny, że tam coś jest? – spytałam zaniepokojona brakiem innych aut i ludzi.
Skręciliśmy w prawo, tuż przy znaku „Free beer. Yesterday”, w małą, dziurawą ścieżkę. Na końcu tej ścieżki stała drewniana chata, a w powietrzu czuć było zapach rozlanego piwa. Przyćmione światło przebijało się przez okna, pies szczekał tuż przy drzwiach. Do dopełnienia obrazka niczym z dzikiego zachodu, brakowało jedynie koni uwiązanych przy werandzie.
Zaparkowaliśmy pod wysuszonym drzewem, na jeszcze bardziej wysuszonej ziemi, obok innych domów na kółkach.
Nindigully Pub to jeden z najstarszych australijskich pubów, który działa nieprzerwanie od tysiąc osiemset któregoś roku. To pewnie tylko dzięki niemu miasteczko wciąż istnieje. Dziś mieszka tu 6 osób, plus zazwyczaj 3 podróżników, którzy chcą sobie dorobić w iście outbackowych okolicznościach. Na szczęście zagląda tu sporo turystów, którzy nie tylko chcą przenieść się w czasie, ale chcą także skorzystać z darmowego kempingu na otaczającym terenie. To w większości stare australijskie małżeństwa, które w drodze spędzają miesiące. Tacy, jak my to zdecydowana rzadkość.
Jak na zawołanie, wszyscy odwracają głowy w naszym kierunku. Na stół wjeżdża 5,5 kilogramowy hamburger z górą frytek i prażonej cebuli, plus obowiązkowo zimny XXXX Gold („Forex” to najgorsze i najbardziej popularne piwo z Queensland). Grupa wlepionych w nas oczu, zamienia się kolejkę z aparatami. Jesteśmy atrakcją dzisiejszego wieczoru.
Wielkie hamburgery i kilogramowe steki to coś, czego w Nindigully trzeba spróbować, nawet jak wielkość ma Cię pokonać. Stawiamy czoła wyzwaniu, zgadnijcie z jakim skutkiem?
Na porannym spacerze upewniamy się, że jesteśmy na pustyni. Popękana ziemia z utęsknieniem czeka tu na chociażby kilka kropel deszczu. Resztki zamulonej wody w rzece, bardziej przypominają rzadki cement.
– Pamiętam, jak przeprawialiśmy się przez ten most. To smutny widok – szepnęła pod nosem starsza Pani, patrząc z żalem na rozpadający się most, tuż na przeciwko pubu.
Helen jest właścicielką jednego z pobliskich gospodarstw. Wychowywała się w miasteczku obok i to tu, w Nindigully, spędzała często wakacje. Dziś przyjechała… robić meble.
Z podstarzałego budynku na uboczu dochodziły śmiechy. Zajrzałam do środka, usprawiedliwiając się od razu, że jestem od Helen. Przybiegła z końca sali, drobna starsza Pani, w idealnym makijażu, z najszczerszym uśmiechem świata.
– To jest Julia, jest z Polski. Poznałyśmy się rano nad rzeką – przedstawiła mnie każdej z gospodyń.
Spotykały się dwa, trzy razy do roku, gdzieś w okolicy. Wszystkie mieszkały w promieniu dwustu kilometrów od siebie, czyli na pustyni – po sąsiedzku. Spotykały się, żeby odnawiać stare meble, porozmawiać, zjeść wspólny lunch. Każda inna, wszystkie z klasą.
– Jak to jest mieszkać pośrodku nigdzie? – spytałam, nie mogąc się powstrzymać, jednej z nich.
Zachihotała pod nosem, spoglądając na koleżankę.
– Och Kochanie, my nie mieszkamy na pustkowiu. – popatrzyła na mniej wyraźnie rozbawiona – W promieniu 400 km od gospodarstwa, gdzie mieszka moja córka, nie ma innego. To jest „pośrodku nigdzie”.
– My mamy do siebie jakąś godzinę drogi, widujemy się na obiady przynajmniej raz w tygodniu – dodała Helen i złapała mnie za rękę – Chodź pokaże Ci coś dziś robię.
– Czyli to jest to, co się nazywa selfie – powiedziała na koniec.
Nie chciałam wychodzić, ale… przed nami kolejne 500 km. do przejechania. Komu w drogę temu czas
* Małpi – połączenie małpki i monkey 😉
Przeczytaj wszystkie wpisy z road tripu Brisbane – Adelajda – Wyspa Kangura:
- Pustynia i pięć kilo mięcha
- Strusie, muchy i górnicy
- Kuba kurzu w dupie nigdzie
- Czy to film czy rzeczywistość
- Ale przywitanie!
- W oceanie niezwykłości
- Inna strona i koale
Cześć, a zdradzisz czy cena za 5,5kg hamburgera bardzo obciąża budżet? 🙂 dzięki
Właśnie nie było tak źle bo chyba $50 a to na 5 osób
Pustynia do pokonania! Hamburger nie! czasami zastanawiam się jak funkcjonują ludzie przy takich odleglościach pomiędzy domostwami?.Spotkania to pewnie wielkie święto.Pozdrawiam i powodzenia!
No właśnie podobno nie! 200km podróży na wspólny obiad kilka razy w tygodniu to podobno nic nadzwyczajnego.
Boże jak pięknie, a uśmiech tej starszej pani to po prostu rewelacja. Masz fajne i ciekawe życie.
Staram się, jak mogę żeby nie było nudne! Właśnie mi przypomniałaś, że miałam zdjęcie wysłać do Helen.
Oj…nie..
Nawet ten standard jest dla mnie wyzwaniem! Fajnie tam u Was z dala od Europy i jej problemow…buziole!!!