Mogłabym tu zostać na dłużej. Może nawet mogłabym tu zamieszkać na jakiś czas. Gęste powietrze niesie w sobie coś kojącego, delikatny deszcz łagodzi objawy stresu, słońce poprawia ponury nastrój, a uśmiechnięci przechodnie sprawiają, że i ty się chętniej uśmiechasz. Na ulicach roznosi się zapach tajskiego curry wymieszanego z mlekiem kokosowym. Ty unosisz się nad ziemią, jak myszka Jerry i podążasz za nim w nieznane, a potem ze snu budząc cię śmigające w tą i spowrotem skutery. Pobudka!!!
Po kilka dniach w Bangkoku ruszamy na północ, do uroczo smacznego Chiang Mai. Można się tam dostać na kilka sposobów, rozklekotanym autobusem, rozklekotanym pociągiem lub mniej rozklekotanym samolotem. My wybieramy opcję najszybszą, czyli fruwanie bo nie mamy za dużo czasu. Grafik zajęć jest napięty szanowni Państwo! W ciągu najbliższych kilku dni będziemy gotować, przytulać słonie i jeździć skuterem w deszczu. Bo Chiang Mai jest pełne atrakcji!
To duże miasto, największe miasto regionu, miasto w którym nie brakuje niczego. Nie brakuje korków, smogu, hałasu, którego można mieć dość. Nie brakuje sklepów, restauracji, tłumów turystów, których można mieć dość. Nie brakuje cudownej atmosfery, monopolowego, dobrego żarcia, którego nie można mieć dość. Chiang Mai to fajny miks wszystkiego. Szczególnie fajnie jest tu chyba właśnie poza sezonem. I to, że maj to pora deszczowa, nie zmienia faktu że majowe Chiang Mai jest bajkowe! Zauroczyło nas na tyle, że będziemy chcieli tu wrócić. Pewnie znowu w maju.
Ale do rzeczy. Zatrzymujemy się w malutkim hoteliku z fontanną niedaleko starego centrum miasta. Jest pusto, jesteśmy jedynymi gośćmi, trochę taki hotel widmo. Generalnie mówi się tu, że przez ostatnie tygodnie Chiang Mai jest nieco wyludnione z powodu trzęsień ziemi w okolicy. Nam to pasuje. Znaczy nie to, że są trzęsienia ziemi, tylko to że nie ma tłumów.
Swoje pierwsze kroki kierujemy w stronę zachwalanego przez wszystkich nocnego bazaru. Czeka nas niezły spacer, bo zatrzymaliśmy się po drugiej stronie miasta, ale że my lubimy spacerować to nie narzekamy. Szybko orientujemy się, że w naszej okolicy jest coś dużo bardziej atrakcyjnego niż targowisko z ciuchami, jest market z jedzeniem otwierany po południu, Chang Puak Gate market. Trzy minuty piechotą od hotelu! Czyż to nie jest piękny zbieg okoliczności? Robimy się głodni w sekundę. Chwytamy najlepszy, najsłodszy, najbardziej zadowalający podniebienie mango sticky rice, jaki kiedykolwiek jadliśmy i ruszamy dalej. Ale jeszcze tu wrócimy, nie może być inaczej.
Azymut mamy obrany, idziemy zatem na luzie plątaniną wąskich uliczek Chiang Mai. Dzisiaj są urodziny Buddy, więc w każdej z licznych świątyń odbywa się kolorowa ceremonia, a po niebie latają ogniście pomarańczowe lampiony. Mimo, że słońce powoli idzu spać, miasto wcale nie jest puste. Chiang Mai zdecydowanie żyje nocą po raz drugi (albo po raz pierwszy, kto to wie). Zaglądamy tu i tam, spotykamy kilku Mnichów, zagadujemy z nieznajomym i pomagamy odkopać zakopany samochód. Wrażeń nam nie brakuje!
Wreszcie, po półtorej godziny, docieramy na osławiony Night Market. Kicha moi drodzy, kicha na całego. Warto, czy nie warto to oceńcie sami, ale jak dla mnie to dziesiątki stoisk z pamiątkami, ciuszkami, butami, podróbkami, okularami i wieloma innymi tandetnymi rzeczami. Ale tu nie ma bólu, najgorsze jest to że na co drugim stoisku jest ten sam towar. Wystarczy więc przejść kilka metrów, żeby zorientować się, co sprzedawcy mają do zaoferowania i stwierdzić super małą różnorodność. Oczywiście i my nie możemy się powstrzymać i kupujemy trochę tendencyjnych koszulek za grosze. Mamy jedną ze słoniem, dwie z piwem i jeszcze jakąś taką śmieszną. To teraz możemy wracać się na jeść, co nie?
Prathu Chang Puak lub Chang Puak Gate to zdecydowanie najlepsze miejsce na kolację w Chiang Mai. Nie pozostaje tajemnicą, że w Tajlandii najsmaczniej można zjeść na ulicy właśnie, a ten market tylko potwierdza regułę. Zaczynamy degustację: są chrupiące sajgonki na przystawkę, potem lekko słodkawa zupa z kaczki, następnie ostra sałatka z zielonej papai, na którą czekamy w kolejce chyba 3o minut (najlepsze sałatka z zielonej papai jaką jadłam), słodki sok ze świeżo rozkrojonego arbuza na popitkę, jakieś utopione w sosie mięsne kulki na patyku, kawałek pieczonej na głębokim oleju brzydkiej ryby (mimo, że do morza kawał drogi, w Chiang Mai można zjeść i ryby i owoce morza), wyśmienity tajski naleśnik z bananem, czyli tzw. roti (ulubione danie Sama), a na koniec powtórka z rozrywki, czyli mango sticky rice po raz drugi. Jedyne czego nie możemy znaleźć to Kao Soi, czyli danie regionu, punkt obowiązkowy z Chiang Mai…
O czym trzeba pamiętać, gdy się stołuje na ulicy (wiem, co mówię, salmonellę, amebę i inne bakterie mam za sobą)? Trzeba jeść to, co przygotowują na waszych oczach, a nie coś co leży godzinami i czeka na konsumpcję. To my się teraz możemy udać na odpoczynek, brzuchy mamy pełne, a jutro z samego rana, to my będziemy gotować!
Kurs gotowania w Chiang Mai
O kursie gotowania myślałam już podczas mojego ostatniego pobytu w Bangkoku, ale wtedy jakoś się nie poskładało. Tym razem nie mogłam odpuścić. Ku mojemu zaskoczeniu Sam ochoczo wyrwał się do odpowiedzi: “Ja też chcę, ja też chcę!”. No i to idziemy razem! Fajny ten mój chłopak 🙂 Poszukaliśmy, popytaliśmy i zarezerwowaliśmy lekcę gotowania w szkole The Chiang Mai Thai Farm Cooking school. Nie jest to super tania zabawa, bo za dwie osoby zapłaciliśmy jakieś 2ooo Bahtów, ale jak trzeba to trzeba.
Busik przyjeżdża po nas chwilę po 8 rano. Jesteśmy my, dwójka gejów z Hiszpanii, trójka Amerykańskich chłopców, którzy uczą angielskiego w Japonii i Kanadyjka. Zauważyliście? Jest więcej facetów niż bab! Czy to nie zaskakujące? Spodziewałabym się przewagi dziewcząt, a tu taka niespodzianka. Bardzo śmieszna Pani Tajka opowiada nam, co się będzie działo i wręcza każdemu karteczkę, na której ma zaznaczyć 5 dań, które chciałoby się dziś ugotować. To fajne rozwiązanie szczególnie, jak się jest we dwójkę. Każdy może robić co innego. Ja będę robić zielone curry z kurczakiem, a Sam czerwone curry z kurczakiem. Ja ugotuję zupę kokosową, a Sam zupę warzywną. Sam zrobi kurczaka z orzeszkami, a ja kurczaka z tajską bazylią. Ja usmażę Pad Thaia, a mój ukochany pozwija sajgonki. Na deser jedno z nas zrobi mango sticky rice, a drugie banana z w mleczku kokosowym. A oprócz tego dowiemy się, jak zrobić sałatkę z zielonej papai.
Ale po kolei. Najpierw jedziemy na mały market za miastem, kupić niezbędne składniki i przy okazji dostajemy małą lekcję, co do czego i dlaczego. Dowiadujemy się, czym się różni jeden ryż od drugiego (czyli Kao Nio od Kao Jaw) i czym się rożni kokosowa śmietanka od kokosowego mleczka. Pani wbija nam też do głowy, że sos sojowy zawsze powinno się używać w duecie z sosem rybnym. Inaczej coś nie gra.
Punkt drugi programu to spacer po ogródku, w którym uprawiane są wszystkie tajskie warzywa i przyprawy. Jest tajski słodki bakłażan, w formie malutkiej kuleczki. Są drobne i cholernie ostre papryczki chili. Jest długa zielona fasola, taka sama jak nasza tylko 4 razy dłuższa. Jest trawa cytrynowa, ananasy, grzyby, banany, tajska bazylia i imbir, i rożne inne dziwne rzeczy których nazw nie zapamiętałam.
Teraz czas na gotowanie. Każdy ma przyporządkowane swoje stanowisko oraz czerwony fartuszek. Prawie, jak MasterChef! Zaczyna się walka z krojeniem, siekaniem, obieraniem i smażeniem. Krojenie cebuli i łzy, krew sącząca się z naciętego delikatnie paluszka, pot lecący z czoła. Próbujemy i doprawiamy, krzywimy się i smakujemy, a potem zjadamy wszystko to, co ugotowaliśmy! Mniam! Bardzo jest smacznie, ale po 4 godzinach gotowania i jedzenia w upale, pękają nam brzuchy, rozchodzą się w szwach. Chyba nic już dzisiaj w siebie nie wciśniemy! Przeżarliśmy się. To możemy stwierdzić na pewno!
Kurs gotowania możemy zaliczyć do udanych. Dużo się nauczyliśmy, a przy okazali zabawa była przednia. Dostaliśmy też książeczkę ze wszystkimi przepisami, więc zawsze możemy do nich wrócić. Jeśli zastanawiacie się, czy warto, pomogę wam – WARTO! Idźcie na kurs gotowania w Chiang Mai.
A na koniec krótki przepis, na nasz ulubiony mango sticky rice.
Przepis na mango sticky rice
Składniki:
– 1 szklanka ugotowanego na parze ryżu typu “sticky” (nie zwykłego jaśminowego)
– 1/2 szklanki mleka kokosowego (nie śmietanki)
– 1 dojrzałe mango
– 1, albo 2 łyżeczki cukru
– szczypta soli
– 1 łyżeczka prażonej fasolki mung (lub prażonego sezamu)
Przygotowanie:
Wlej mleko kokosowe do garnka. Wsyp cukier i sół. Podgrzewaj, aż zacznie się gotować. Zamieszaj i zdejmij z gazu. Dodaj ugotowany na parze ryż i dobrze wymieszaj. Pozostaw do ostygnięcia. Pokrój mango (wiecie, jak najłatwiej obierać mango? Na tzw “jeża”. Przekrajcie mango na pół, omijając pestkę, to co zostanie wokół niej można ze smakiem obgryźć, powstają dwie łódeczki. Nożem nacinacie mango na kwadraciki, wypychacie ze skórki i odcinacie. Nic nie ślizga się w rękach no i mamy równe kosteczki). Mango kładziecie obok ryżu i posypujecie sezam lub fasolą mung. Smacznego 🙂
Jeśli podobała Ci się ta opowieść – zostaw komentarz, albo przekaż dalej! Będzie nam bardzo miło. Dziękujemy.
Julia i Sam.
Kurs gotowania trzeba koniecznie zrobić w Chiang Mai, trochę żałujemy tylko, że nie udało nam się dostać właśnie na tą farmę. Widziałem, że wiele osób ją poleca, ale niestety trzeba co najmniej z tygodniowym wyprzedzeniem rezerwować terminy. Byliśmy w Chiang Mai podczas świeta Loy Krathong, więc może dlatego było takie oblężenie. W każdym bądź razie jak komuś się nie uda dostać na farmę to niech się nie martwi. W Chiang Mai mówiąc kolokwialnie szkół gotowania jest jak psów. My trafiliśmy do Baan Thai, było przyjemnie 🙂
Chcę tam! O Chiang mai nasłuchałam się już tyle fascynujących histrorii, że muszę tam pojechać! I koniecznie spróbować mango sticky rice i innych ulicznych pyszności…, no i wybrać się na kurs gotowania, który polecacie! 🙂
Jedzenie w Chiang Mai – najlepsze! Na pewno będziesz zachwycona Marta 😛
Też byłam na kursie gotowania w Chiang Mai i jest to jedno z moich fajniejszych wspomnień z Tajlandii – a fartuszek ze szkoły służy mi do tej pory.
A my nie dostaliśmy na pamiątkę 🙁
Kochani, ja też gotowałam, ale w Bangkoku. Dobrze znam ten zapach świeżych ziół, owoców tropikalnych i sticky ryżu. Kuchareczkę ze mnie zrobili niezłą po 3 godzinach :).
z nas też 🙂 I dziś na obiad będzie tajskie. Pora przypomnieć sobie kilka przepisów!
Coraz piekniej na waszym blogu a historia przesmaczna!
cieszymy się 🙂
Chiang Mai to super miejsce do życia. Idealny miks wszystkiego.
A na Khao Soi trzeba się wybrać do najlepszej knajpy serwującej to danie do dzielnicy Santitham w północnej części miasta. Ma taką opinię wśród Tajów, więc nie może bardzo się mijać z prawdą :).
trafiliśmy w końcu do jednej z tych knajp, ale o tym w następnym wpisie 🙂 było pysznie!